Wyszli na scenę ok. 20.30, po dźwiękach jazzowego intro. Flea, Chad Smith i Josh Klinghoffer zaczęli jammować, jak gdyby rozgrzewali się przed koncertem w kalifornijskim garażu. Gdy na scenę, niczym bokser na ring, wbiegł wokalista Anthony Kiedis, rozpoczęło się istne szaleństwo. Na pierwszy ogień poszło funkowe „Around the World" z bestsellerowej płyty „Californication". Niezrównany basista Flea, ubrany w kolorowy kombinezon, klangował, tańczył i zagrzewał kolegów do boju. Przed sceną publiczność szalała. Ci, którzy mieli wygodne miejsca siedzące na trybunach zerwali się od pierwszych dźwięków na równe nogi i do końca koncertu oklaskiwali Kalifornijczyków na stojąco. A kwartet nie dawał publiczności chwili wytchnienia.
Po soczystym funky wykonali przebojowe „Dani California" z monumentalnego albumu „Stadium Arcadium", a następnie mega hit „Scar Tissue". Dopiero jako czwarty zagrali „Dark Necessities", utwór promujący najnowszą płytę. Na żywo premierowe piosenki brzmią znacznie lepiej i bardziej soczyście funkowo niż na „The Getaway". A im koncert trwał dłużej, tym było lepiej.
Wielką niespodzianką dla polskiej publiczności było wykonanie przez Flea antyhomofobicznego manifestu „Pea", z mocną zespołową punkową końcówką. Peppersi przez ostatnie lata sporadycznie wykonują utwory z mrocznego albumu „One Hot Minute", na którym funkcję gitarzysty pełnił Dave Navarro z Jane's Addiction. W Krakowie kwartet wykonał z tego krążka jeszcze wyśpiewane wspólnie z fanami „Aeroplane".
Publiczność zdzierała głos z Kiedisem również przy „Wet Sand", a prawdziwe pandemonium rozpętało się pod sceną podczas „Search and Destroy" z repertuaru Iggy and The Stooges. Josh Klinghoffer udowodnił, że jak chce, to potrafi grać szybko i ciężko. Ciekawostką było zaproszenie na scenę drugiego basisty, który na dwa basy z Flea odegrał „Go Robot". Wielkie wrażenie zrobiło wykonanie przebojowego „Californication", w którym Josh popisał się swoim oryginalnym głosem.
A jak muzyk radził sobie zastępując Johna Frusciante? Klinghoffer na scenie czuje się już znacznie pewniej, nie próbuje imitować legendarnego gitarzysty. Gra lżej, z większą zwiewnością, bywa że programowo niechlujnie. Utwory, które współtworzył na „The Gataway" wykonywał perfekcyjnie, ale klasykom brakowało czasem mocniejszego gitarowego uderzenia.