Dwie uwagi warto mieć w pamięci, nim wybierzemy się na ten wyjątkowy spektakl, który powstał dzięki Festiwalowi Malta, ale wzbudził takie zainteresowanie, że po Poznaniu ma pojechać do innych miast. Po pierwsze – zapomnijmy o powieści Tomasza Manna, bo odwołania do niej zaprowadzą nas na manowce. Po drugie – Paweł Mykietyn na nowo zdefiniował gatunek zwany operą, i to w sposób bardziej konsekwentny, niż czynili to wszyscy nasi kompozytorzy. „Czarodziejska góra" to pierwsza wybitna polska opera XXI wieku.
Oba stwierdzenia wymagają uzasadnienia przekraczającego rozmiary krótkiej recenzji, ale trzeba je choć trochę rozwinąć. Andrzej Chyra z autorką libretta Małgorzatą Sikorską-Miszczuk wzięli z powieści Manna odizolowany od realności świat sanatoryjny oraz bohaterów. Relacje między nimi nakreśli na swój sposób, tworząc własną opowieść.
Powstał spektakl intrygujący, dominują w nim Eros i Tanatos, miłość (bardziej pożądanie) i śmierć. Część pierwsza przesiąknięta jest erotyzmem, ale śmierć pojawia się od początku za sprawą Amerykanki, która zmarła tuż przed przybyciem do sanatorium Hansa. Im bardziej potem pensjonariusze Berghofu pragną normalnie egzystować, tym usilniej ona stara się nimi zawładnąć. W końcu pozostaje beznadziejna walka nie tyle o przetrwanie, ile o zachowanie do końca normalnych uczuć, kontaktów, emocji.
Mirosław Bałka stworzył dwie intrygujące kompozycje scenograficzne. Pierwsza jest rodzajem góry, druga – labiryntu, oddającego bezradność bohaterów. Andrzej Chyra precyzyjnie – zwłaszcza w pierwszej części – kreśli relacje między postaciami i ich portrety.
Akcja toczy się powoli, pozorna statyczność pełna jest napięcia. Na początku II aktu co prawda nieco ono spada, ale wtedy silniej dominuje muzyka: gwałtowna, agresywna, a potem nagle wyciszona, sprowadzona do jednego sygnału dźwiękowego jak w aparaturze sygnalizującej, że serce człowieka przestało bić.