Jerzy Maksymiuk: Nazywali mnie Janko Muzykant

Dyrygent opowiada Małgorzacie Piwowar o swoich związkach z filmem i nowych kompozycjach.

Publikacja: 27.05.2018 22:00

„Koncert na dwoje”, reżyseria Tomasz Drozdowicz.

„Koncert na dwoje”, reżyseria Tomasz Drozdowicz.

Foto: Materiały prasowe

Rz: Rozmawiamy przy okazji dokumentu o panu „Koncert na dwoje", który w niedzielę zainagurował 58. Krakowski Festiwal Filmowy. Pańska przygoda z filmem ma długą historię...

Jerzy Maksymiuk: Tak, bo wiele lat temu chętnie angażowano mnie do pisania muzyki do filmów realizowanych na Chełmskiej. Polecił mnie tam mój przyjaciel Henryk Kuźniak, autor słynnej muzyki do „Vabanku". Spodobałem się. Lubił ze mną pracować Tadeusz Makarczyński, nobliwy ambasador Szwajcarii i filmowiec w jednej osobie, z którym przy filmach dokumentalnych pracowałem najwięcej. Najlepszą muzykę napisałem jednak do „Sanatorium pod klepsydrą" Wojciecha J. Hasa, może dlatego, że dał mi wolną rękę. Ale pewnego dnia podziękowałem za to zajęcie.

Dlaczego?

Przeszkadzały mi, skądinąd naturalne, ingerencje reżyserów. Pisanie ilustracyjne to jednak co innego niż pisanie utworów istniejących samodzielnie. Byłem młody, chciałem zaznaczyć swoją obecność w muzyce bardziej wyraźnie. Dużo zarabiałem – jako młody człowiek dorobiłem się białego bmw i motorówki. Tyle że nadal nic nie znaczyłem jako muzyk, prawie nikt nie wiedział o moim istnieniu. To zmieniło się dopiero wtedy, gdy zostałem dyrygentem i byłem co drugi dzień pokazywany w telewizji. Wtedy było wiele zachwytów.

Pracował pan dla tego zachwytu?

Trochę tak, ale przede wszystkim dla precyzji.

W filmie mówi pan, że znudził się już dyrygowaniem i ma go dość. Nie jest to kokieteria?

Sprawa jest bardziej skomplikowana. Pracowałem przez dziesięć lat z BBC Scottish Orkiestra, która grała na nieprawdopodobnym poziomie, więc potem męczyłem się, kiedy inne orkiestry nie osiągały tej wyśrubowanej precyzji. Właściwie jest ona możliwa tylko w małej orkiestrze, w symfonicznej już nie jest tak potrzebna. A ja nie umiem się obyć bez tej perfekcji, potrafię katować, by ją osiągnąć. Z tego powodu muzycy mówią, że jestem, przepraszam za słowo, upierdliwy. A ja sam jestem bardzo pracowity, codziennie pracuję 13–14 godzin. Nie rozumiem więc bylejakości, upieram się czasem do upadłego. Uważam, że mam prawo. Jestem bardzo kompetentnym człowiekiem w kwestiach muzyki: raz, że jestem pianistą, dwa, że komponuję, i trzy – jestem dyrygentem. To pozwala wszechstronnie spojrzeć i na utwór, i na to, jak go wykonać.

Trudniej było komponować muzykę do filmu czy wystąpić teraz w filmie o sobie?

Teraz było znacznie trudniej. Nie byłem do końca świadomy zamysłu realizatorów, no i niecierpliwiłem się, że kręcą i kręcą. Ekipa realizacyjna była cierpliwa, obserwując codzienne, także pozamuzyczne, życie. Towarzyszyła przy kilku koncertach w kraju i za granicą. No i w najróżniejszych miejscach, w których spotykam się z moimi żoliborskimi znajomymi. Chwilami, przyznaję, miałem dość wspaniałych filmowców, z którymi się zaprzyjaźniłem, bo długo to wszystko trwało – pewnie z rok.

Podoba się panu ten dokument?

Wiele z tego, co miało być naddatkiem, okazało się tak pasujące do filmu, że do niego weszło. W ten sposób moja żona Ewa została współbohaterką opowieści o mnie. Ukwieciła ten dokument. No i pomogła mi się choć trochę zdyscyplinować.

I nawet uczy się pan w filmie od pani Ewy dyrygować, choć nie jest ona muzykiem...

Bo ja dyryguję tak po wojskowemu, prosto – dlatego najlepiej wychodzi mi Beethoven. A ona ma miękkie ręce, dużo lepiej to wygląda... Ale to tylko żart. Chodzi przecież o ostateczny rezultat, a nie o miękkość rąk, chociaż publiczność czasami na to właśnie zwraca przesadnie uwagę.

Jest nawet scena u krawcowej, w której widać pański zdecydowany charakter, kiedy kategorycznie sprzeciwia się pan krojowi kołnierzyka. No i scena nakręcona w rodzinnych, białostockich stronach – bardzo pan w niej zadumany.

Z natury jestem melancholijny, chociaż, jak wiem, ludzie postrzegają mnie jako wesołego. Muzykę komponuję raczej liryczną. Miałem trzy lata, kiedy w czasie ucieczki z rodzicami w 1939 roku z Grodna przeszedłem 40 kilometrów z moimi malutkim skrzypeczkami. To były pobojowiska, traumatyczna droga. Zamieszkaliśmy na Bojarach, najbiedniejszej dzielnicy Białegostoku, w której się potem wychowywałem, stawiałem pierwsze muzyczne kroki. Nazywali mnie Janko Muzykant.

Przez większą część życia był pan wiecznie w drodze. Teraz wygląda na to, że pan osiadł. Ze znużenia?

Lubię być w Polsce. W Kanadzie w Nowej Szkocji przeszkadzało mi zbyt wiele kolorów drzew. Czułem, że to nie jest moje. A teraz mam wreszcie dom, do którego mogę wracać. To bardzo wiele w życiu znaczy. W tej chwili lubię tylko dźwięk i Ewę. I to mi wystarcza.

Ale teraz porzuca pan muzykę klasyczną i nagrywa płytę „Retro". Dlaczego?

Już dawniej korciło mnie do takiej muzyki. Żałuję, że nie pisałem melodii, do czego mam dryg, tylko zajmowałem się wyłącznie pisaniem na Warszawską Jesień. Komponowałem zawsze, w wieku 12 lat miałem premierę swojego utworu w Radiu Białystok. Ale przecież nie zaczynałem grać w salach koncertowych, tylko na fortepianie na fajfach i nocnych imprezach w Jastarni. W ten sposób zarabiałem, będąc studentem. To był jeden z piękniejszych okresów. W czasie studiów pracowałem w Teatrze Ludowym, współpracowałem też dużo później ze Sceną Prezentacje Romualda Szejda. Napisałem wtedy garść romansów podobnych do tych, które są na płycie. Muzyka do „Mani", filmu z Polą Negri – grana na żywo w wielkich europejskich salach – wszędzie wywoływała entuzjazm. A potem jeszcze były urodziny Waldemara Dąbrowskiego, na które skomponowałem specjalnie dla jubilata charlestona i wykonałem go razem z Januszem Olejniczakiem. W tej sytuacji ta płyta to całkiem naturalna sprawa.

I to, że gra pan na niej na fortepianie?

Razem z mistrzem Januszem Olejniczakiem. Śpiewa Kasia Moś, a słowa do piosenek napisała moja żona Ewa. Potrafi , jest przecież dziennikarką, autorką kilku książek. A pisanie „łatwiejszej" muzyki wcale nie jest łatwe. To, że napisałem kilka romansów i ragtime'ów, nie znaczy z kolei, że teraz będę tylko taką muzykę komponował. To coś przelotnego, kolejny barwny fresk mego życia.

Słuchacze mogą być jednak zaskoczeni.

Pewnie tak. Ale też ci, co znają moje wcześniejsze dokonania, nie powinni aż tak bardzo. Poza tym teraz planuję mieć więcej czasu na komponowanie. Z twórczego wykonawcy stać się twórcą. Chciałbym napisać koncert fortepianowy, a to jedno z najtrudniejszych wyzwań, bo istnieją przecież koncerty skomponowane przez geniuszy. Trudno im dorównać. Kiedy geniusz stawia nutę, zawsze jest ona odkryciem. Kompozytor, taki jak ja, pisze i nie wie na początku, czy zrobił to dobrze czy źle. O powodzeniu decyduje ostatecznie publiczność i... koniec. W muzyce najtrudniej napisać osiem ostatnich sekund utworu.

Krakowski Festiwal Filmowy

„Koncert na dwoje" Tomasza Drozdowicza rywalizować będzie m.in. z innymi dokumentami muzycznymi o nagrodę Złotego Hejnału w najmłodszym konkursie Krakowskiego Festiwalu Filmowego – DocFilmMusic. W ciągu ośmiu festiwalowych dni publiczność będzie mogła obejrzeć około 250 filmów z Polski i całego świata startujących w czterech konkursach i wypełniających 12 sekcji pozakonkursowych. Polska będzie reprezentowana we wszystkich kategoriach: dokumentu, fabuły i animacji.

W najstarszym festiwalowym Konkursie Polskim o Złotego i Srebrnego Lajkonika walczyć będą 23 dokumenty, m.in. „Over the Limit" Marty Prus, „Mała zagłada" Natalii Korynckiej-Gruz, „Miłość i puste słowa" Małgorzaty Imielskiej, „Notatki z życia. Edward Żebrowski" Marii Zmarz-Koczanowicz, „Urosłam, kiedy spałaś" Marcina Sautera.

W Międzynarodowym Konkursie dokumentalnym o statuetkę Złotego Rogu rywalizować będą w tym roku dwie polskie produkcje: „Over the Limit" Marty Prus i „Ostatnia lekcja" Grzegorza Zaricznego. Festiwal potrwa do 3 czerwca.

Rz: Rozmawiamy przy okazji dokumentu o panu „Koncert na dwoje", który w niedzielę zainagurował 58. Krakowski Festiwal Filmowy. Pańska przygoda z filmem ma długą historię...

Jerzy Maksymiuk: Tak, bo wiele lat temu chętnie angażowano mnie do pisania muzyki do filmów realizowanych na Chełmskiej. Polecił mnie tam mój przyjaciel Henryk Kuźniak, autor słynnej muzyki do „Vabanku". Spodobałem się. Lubił ze mną pracować Tadeusz Makarczyński, nobliwy ambasador Szwajcarii i filmowiec w jednej osobie, z którym przy filmach dokumentalnych pracowałem najwięcej. Najlepszą muzykę napisałem jednak do „Sanatorium pod klepsydrą" Wojciecha J. Hasa, może dlatego, że dał mi wolną rękę. Ale pewnego dnia podziękowałem za to zajęcie.

Pozostało 91% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Kultura
Muzeum Narodowe w Krakowie otwiera jutro wystawę „Złote runo – sztuka Gruzji”
Kultura
Muzeum Historii Polski: Pokaz skarbów z Villa Regia - rezydencji Władysława IV
Architektura
W Krakowie rozpoczęło się 8. Międzynarodowe Biennale Architektury Wnętrz
radio
Lech Janerka zaśpiewa w odzyskanej Trójce na 62-lecie programu
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Kultura
Zmarł Leszek Długosz