Maciej Maleńczuk: Mam nowy plan na życie

Maciej Maleńczuk opowiada Jackowi Cieślakowi o jazzowych fascynacjach, nowej płycie i planach na Europę.

Aktualizacja: 31.03.2016 21:59 Publikacja: 31.03.2016 18:53

Maciej Maleńczuk, "Jazz for idiots", Sony Music Entertainment, CD, 2016

Maciej Maleńczuk, "Jazz for idiots", Sony Music Entertainment, CD, 2016

Foto: Rzeczpospolita

Rzeczpospolita: Skąd tytuł albumu „Jazz for Idiots"?

Maciej Maleńczuk: Zrodził się w bardzo niewinny sposób. Na początku mojej przygody z saksofonem, która trwa już osiem lat, grałem z użyciem ustników o... niewielkim rozwarciu. I przy tych małych rozwarciach saksofon brzmi idiotycznie, dziecinnie, jak instrument zabawka. Wtedy pomyślałem: „Boże, jakie to idiotyczne, wszystko, co robię!". Także inne rzeczy, które robiłem, były idiotyczne. Odpalałem beaty z urządzenia Casio. Nie wiedziałem, jak przebiegają akordy i jako laik znalazłem prosty program dla dzieci, który pomaga wydobyć dowolny akord. Grałem na różnych saksofonach utwory najczęściej jednoakordowe, jakby tu rzec, zrzucając z siebie brzemię harmonii! Wszystko to było idiotyczne, ale sprawiało mi wielką przyjemność. Jak małolat wyobrażałem sobie, że jestem Coltrane'em. Wylądowałem w sferze marzeń i grałem niekończące się solówki. Gdy ich słucham, bo nagrałem je sobie, niektóre są całkiem niezłe. Teraz na pewne rzeczy trudno już by mi się było odważyć. Wówczas nie czułem żadnych oporów. Atonalność była moim drugim ja.

Wspomniał pan o okresie dziecięcym. Dzieci chwytają trzepaczki bądź rakiety tenisowe i „grają" na nich gitarowe solówki. A pan?

Jako dziecko grałem na flecie prostym, ale w marzeniach na saksofonie. Na flecie osiągnąłem nawet pewną biegłość. Wszystko zaczęło się od tego, że kiedy miałem dziesięć lat, mama kupiła mi magnetofon. Wcześniej słuchałem muzyki w radiu, bo panowała taka moda. To był przełom lat 60. i 70. Każdy miał plakat swojego idola na ścianie nad łóżkiem. Na początku interesowałem się Black Sabbath, Led Zeppelin, Rodem Stewartem. Ale kiedy miałem 13 lat, usłyszałem „Chameleona" Herbie Hanckocka z płyty „Head Hunters". On nagrał to po odejściu z zespołu Milesa Davisa i mówiło się, że ta kompozycja jest ukłonem w stronę szerokiej widowni, że to „jazz for idiots". Co było idiotyczne, bo „Chameleon" trwa ponad 15 minut. Taki to jest ukłon! A ja się przekonałem, jak wielką przestrzeń muzyczną stanowi jazz, nadawany wtedy bardzo często przez Polskie Radio o różnych porach. Polowałem na jazzowe nagrania tak wytrwale, że aż zaniedbałem szkołę.

Odkąd pamiętam, wspominał pan o swojej fascynacji Johnem Coltrane'em.

Na początku poznałem jego utwory ostinatowe: „India", „Africa". Spodobało mi się to, że on uwolnił się od okowów harmonii i konieczności zmian akordowych. Zespół pływał sobie w jednym dźwięku, a Coltrane grał solo 10 minut. Wersje koncertowe dochodziły do 50 minut. Na jednym akordzie! Teraz słucham wcześniejszego Coltrane'a, który z normalnej, tonalnej gry przechodzi do zwariowanego świata. Podobają mi się przejścia od normalności do szaleństwa. Nie podoba mi się, gdy coś jest cały czas szalone i cały czas normalne.

Wykonując różne odmiany rocka i popu, myślał pan o graniu jazzu?

Nigdy nie miałem takiego planu. Jak sądzę to, co osiągnąłem – że piszę, komponuję i zostałem gwiazdą – większości by wystarczyło. W moim przypadku byłoby to obrzydliwe. A nawet niegodne! Każdy, kto osiągnął wyjątkową pozycję, musi się dalej rozwijać. Jeśli mościmy sobie miejsce na grzędzie, ktoś może nam je zająć. Teraz saksofon bardzo pomaga mi w komponowaniu i rozwijaniu talentów melodycznych.

Jednocześnie wydał pan oświadczenie o zakończeniu etapu związanego z zespołem Psychodancing.

Zrobiłem to całkiem serio. Zauważyłem, że w muzycznym biznesie zaczynamy robić coś dobrze, kiedy już tego nienawidzimy. Jazzu to nie dotyczy! Chodzi o to, że gra się mechanicznie i każdy w zespole wie, co się zdarzy, kiedy będzie żarcik i z kogo. Muzyk tego nienawidzi. Jest pijany, ale jego ciało nadal odgrywa muzyczną rolę, a widownia jest zachwycona. Wtedy pada pytanie: „Ale czy za tym tęskni twoja dusza?".

Kiedy pana dusza zaczęła tęsknić do nowych wyzwań?

W Psychodancingu wszystko grali dobrze, ale nagle się okazało, że nienawidzę grać w tym stylu. To przeważyło. Ale pięknie się pożegnaliśmy. Poinformowałem kolegów, że mam nowy plan na życie. Nie ma między nami żadnych animozji i dograliśmy zakontraktowane koncerty ze świadomością, że cała zabawa się kończy. Wtedy pojawił się w zespole element heroizmu i były to jeszcze lepsze koncerty.

Jak rodził się nowy skład?

Mam w Krakowie kolegę Przemka Sokoła. Jest on trębaczem i ma zespół Sokol Orchestra, z którym jeździ na słynny maraton-festiwal trębaczy do Gucza. Mówi że gra słowiański soul, a ja odpowiadam, że chyba turecki. Opowiadałem o moich próbach saksofonowych, a on dawał mi różne rady i sugerował ćwiczenia. A potem założyliśmy zespół.

Co będzie z pana dawną publicznością?

Chciałbym, żeby przychodzili na koncerty ci, którzy chcą zobaczyć, co ten Maleńczuk znowu wymyślił. Ale też chciałbym zdecydowanie odmłodzić widownię i myślę, że to już się dzieje. Chwała Bogu, bo na koncertach Psychodancingu średnia wieku wynosiła chyba 60 lat. Panie były kulturalne, ale panowie w pierwszym rzędzie tak się nieładnie rozkraczali, że się zastanawiałem, czy wylać na nich drinka od razu czy za chwilę.

A co z wcześniejszym repertuarem?

Będę go wykonywał na koncertach solowych.

Jakie będą koncerty z „Jazz for Idiots"?

Na pewno chciałbym grać tam, gdzie jest bar. Pewnie nie zawsze to się uda. Chciałbym pojechać do Pragi, Budapesztu i Bukaresztu, bo nie wiem, czy zachodnia Europa jest już gotowa na mnie i czy mają na to czas. A kierunek południowy na taki projekt jak „Jazz for Idiots" jest w sam raz. Nic tam specjalnego się nie dzieje, a społeczeństwa są bardzo chłonne. Jestem o tym przekonany.

Rzeczpospolita: Skąd tytuł albumu „Jazz for Idiots"?

Maciej Maleńczuk: Zrodził się w bardzo niewinny sposób. Na początku mojej przygody z saksofonem, która trwa już osiem lat, grałem z użyciem ustników o... niewielkim rozwarciu. I przy tych małych rozwarciach saksofon brzmi idiotycznie, dziecinnie, jak instrument zabawka. Wtedy pomyślałem: „Boże, jakie to idiotyczne, wszystko, co robię!". Także inne rzeczy, które robiłem, były idiotyczne. Odpalałem beaty z urządzenia Casio. Nie wiedziałem, jak przebiegają akordy i jako laik znalazłem prosty program dla dzieci, który pomaga wydobyć dowolny akord. Grałem na różnych saksofonach utwory najczęściej jednoakordowe, jakby tu rzec, zrzucając z siebie brzemię harmonii! Wszystko to było idiotyczne, ale sprawiało mi wielką przyjemność. Jak małolat wyobrażałem sobie, że jestem Coltrane'em. Wylądowałem w sferze marzeń i grałem niekończące się solówki. Gdy ich słucham, bo nagrałem je sobie, niektóre są całkiem niezłe. Teraz na pewne rzeczy trudno już by mi się było odważyć. Wówczas nie czułem żadnych oporów. Atonalność była moim drugim ja.

Pozostało 80% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Kultura
Odnowiony Pałac Rzeczypospolitej zaprezentuje zbiory Biblioteki Narodowej
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Kultura
60. Biennale Sztuki w Wenecji: Złoty Lew dla Australii
Kultura
Biblioteka Narodowa zakończyła modernizację Pałacu Rzeczypospolitej
Kultura
Muzeum Narodowe w Krakowie otwiera jutro wystawę „Złote runo – sztuka Gruzji”
Kultura
Muzeum Historii Polski: Pokaz skarbów z Villa Regia - rezydencji Władysława IV