Z połączenia znakomitego artysty oraz klasycznego dzieła wykonywanego przez niego dziesiątki razy nigdy nie powstanie ta sama mieszanka. Na tym polega magia sztuki i tajemnica wielkich indywidualności.
Prawie 20 lat temu w tej samej sali Filharmonii Narodowej Anne Sophie Mutter też zagrała Koncert D-dur Beethovena. Już wtedy jej interpretacja była ciekawsza od wielu innych wykonań. Mniej było w niej dramatyzmu, potęgowania nastroju, co niemiecka skrzypaczka rekompensowała finezją i cyzelowaniem każdego niuansu. Zwalniała tempo, czasem w sposób zadziwiający, ale robiła to świadomie, by efektownie kończyć kadencję lub z partytury wydobyć jakiś z pozoru drobny szczegół.
Teraz dwie dekady później jej myśl interpretacyjna uległa niesamowitemu pogłębieniu. To, co wtedy wydawało się spowolnieniem, teraz zaistniało niemal na granicy słyszalności. Nie było w tym wszakże chęci do wirtuozowskiego popisu.
Anne Sophie Mutter perfekcyjnie panowała nad swym Stradivariusem. Każda nawet najtrudniejsza technicznie wysoka nuta zagrana piano miała naturalną pulsację, a wszystkie śpiewne legata były pięknie prowadzone. Całość zaś ułożyła się przejmująca narrację, przepełnioną smutkiem, nostalgią.
Nie wiem, czy taka myśl przyświecała Ludwigowi van Beethovenowi, gdy komponował Koncert D-dur. Miał być on przecież podarunkiem dla skrzypka i dyrygenta Franza Clementa na jego benefis. Zapewne więc kompozytor postanowił dodać swemu utworowi nieco wirtuozowskiego blasku, by Clement mógł błysnąć umiejętnościami. Anne Sophie Mutter wszystko to podporządkowała swojej opowieści muzycznej, tak pasjonującej, że publiczność w Filharmonii Narodowej słuchała jak zahipnotyzowana.