Na finał takiej imprezy, przypadający w Wielki Piątek, wielkie dzieło Johannesa Brahmsa nadaje się idealnie. Jest popularne, a więc chętnie słuchane, a mimo wielkiej liczby wykonawców (orkiestra symfoniczna, potężnych chór, dwoje solistów) dominuje w nim ton wyciszenia i zadumy. I nie stara się olśnić słuchacza efektownymi pomysłami muzycznymi, bliższe były bowiem Brahmsowi tradycje niemieckiej, subtelnej liryki wokalnej niż wielkich oratoriów
Jest także „Niemieckie requiem” finałem pewnej drogi w dziejach muzyki. Wyrasta przecież z tradycji mszy żałobnej, w której kilka stuleci wcześniej muzyka była ściśle związana z liturgią, co można jeszcze dostrzec choćby w najpopularniejszym „Requiem” skomponowanym przez Mozarta. Stopniowo jednak ta forma muzyczna wychodziła ze świątyń do sal koncertowych, aż wreszcie wreszcie Brahms uczynił ją rodzajem świeckiej rozmowy z Bogiem.
Kompozytor zrezygnował z łacińskich tekstów, wybrał fragmenty – w niemieckim tłumaczeniu – Psalmów, Księgi Izajasza czy Ewangelii według św. Mateusza. Powstała bardzo osobista refleksji o śmierci i przemijaniu, bez rozpaczy czy wizji sądu ostatecznego. Przewija się za to przez „Niemieckie requiem” myśl, że śmierć jest zjawiskiem naturalnym, a nieśmiertelność zapewniają nam jedynie dobre uczynki dokonane na życia.
Ten refleksyjny ton dominujący zarówno w tekstach, jak i w muzyce powoduje, że „Niemieckie requiem” wbrew pozorom nie jest dziełem łatwym do prezentacji. Trzeba bowiem tak je poprowadzić, by przez ponad 70 minut utrzymać uwagę słuchacza.