Rockandrollowiec Bob Dylan już od dawna na 14 października o 18.40 ma zakontraktowany występ na kalifornijskim festiwalu Desert Trip. Kiedy cały literacki świat zaskoczyła decyzja o tegorocznym werdykcie, można było jeszcze było kupić bilety na występ noblisty za równowartość ponad trzystu dolarów. Noblisty poprzedzającego sobotni koncert Paula McCartney’a z The Beatles, dla których był guru i mistrzem, a przecież podczas pierwszej wizyty kwartetu z Liverpoolu w Ameryce w 1964 roku wypalili „trawkę pokoju”.

Dylan zagra też przed piątkowym koncertem The Rolling Stones, którzy na pewno zaśpiewają jego wielki hit „Like A Rolling Stone”. Song o włóczędze, jakim bywa sam kompozytor, przemierzający od pięciu dekad kontynenty w koncertowym autobusie, dając nieprawdopodobnie dużo, nie tylko na swój wiek, koncertów. Czasem ponad sto. Bo nagrodę Nobla dostał rockandrollowiec z krwi i kości, ale i najinteligentniejszy pośród rockmanów uczeń Szekspira, który, tak jak on, zapożyczał poetyckie i muzyczne motywy, a nawet kradł od kolegów płyty, by stworzyć niezrównane oryginalne ballady i protestsongi.

Bo Dylan-bard to duchowy brat poetów-przeklętych i spadkobierca średniowiecznych klerków, którzy rzucali wyzwanie władcom świata, mówiąc im najtrudniejszą prawdę.  A jeśli komuś szkoda, że w tym roku Nobla nie dostał syryjski poeta Adonis, syn najbardziej rozbitego obecnie przez wojnę narodu, wokół którego rozpętał się już światowy kryzys imigracyjny – Dylan znakomicie go wyręczy. Właśnie swoimi gniewnymi piosenkami, ponieważ od początku walczył o pokój, piętnował rasizm i poniżenie. A tworząc swoje songi czerpał m. in. całymi garściami z najważniejszej księgi, czyli „Biblii”. Stworzonej przez największych wygnańców w historii, a więc Żydów, wśród których jest on sam. Bo najsłynniejszy amerykański bard jest przecież potomkiem imigrantów z terenów dawnej Rzeczpospolitej, a konkretnie Litwy, oraz rosyjskiej Odessy, skąd uciekali przed pogromami.