Deweloperzy znowu zagościli na billboardach w dużych miastach. Z jednej strony mówią, że pobili w pierwszym półroczu sprzedażowe rekordy wszech czasów i są spokojni o przyszłość, ale z drugiej wcale nie odpuszczają. Oferta mieszkań jest tak wielka, że firmy ostro walczą o klientów mieszkań, także tych, które ledwo wyszły z ziemi. Bo koniunktura nie będzie trwać wiecznie.

Na przykład w Warszawie jedno z eksponowanych miejsc reklamowych, gdzie do niedawna prezentowały swe wdzięki luksusowe auta, teraz zajął blok. Na plakacie jest napis, że można mieć w nim mieszkanie od 700 złotych miesięcznie – tyle wynosi rata. Nie ma wyprzedaży mieszkań – bo nie wypada ich ogłaszać – ale są np. nocne zakupy na nowych osiedlach (jak w galeriach handlowych) albo jeden pokój w gratisie (ale nie przy kawalerce), albo rabat inaczej, czyli: „odbierz 500 zł za każdy kupiony mkw.". Jest też firma, która proponuje, że rozłoży płatność za mieszkanie na raty – nawet do pięciu lat.

Skąd ta fantazja? Bo mieszkań na rynku przybyło sporo. A firmy, słusznie, chcą skorzystać z popytu.

Z najnowszych danych redNet Property Group wynika, że na koniec lipca w Warszawie było ponad 21 tys. nowych mieszkań do wzięcia. Rok temu o tej porze – 18,4 tys. Podaż wzrosła więc o blisko 15 proc. Natomiast największy przyrost oferty na rynku pierwotnym zanotował Wrocław – o 25 proc. rok do roku. Na koniec lipca 2016 r. deweloperzy mieli w tym mieście w ofercie prawie 9,5 tys. lokali.

Inaczej niż w pozostałych największych miastach sytuacja wygląda jedynie w Krakowie. Tam firmy mają o 5 proc. mniej mieszkań w ofercie niż rok wcześniej. Ale podaż i tak jest duża – prawie 10 tys. lokali. Nic tylko korzystać z tego, co na festiwalu.