Wybory odbyły się w piątek, a w poniedziałek po południu nie było jeszcze oficjalnych wyników z całego kraju. Jednak te, które były znane, pozwoliły mediom zachodnim na formułowanie tez o zwycięstwie sojuszników uważanego za reformatora prezydenta Hasana Rouhaniego. Z tym że nie było jednomyślności, czy jest to zwycięstwo dające większość w liczącym 290 mandatów Madżlisie, jednoizbowym parlamencie, czy jedynie poprawiające ich stan posiadania.
Wybory miały wyjątkowe znaczenie, bo przypadły ledwie półtora miesiąca po zawarciu porozumienia ze światowymi potęgami, w ramach którego Teheran zobowiązał się do ograniczenia programu nuklearnego w zamian za zniesienie sankcji.
Od tej pory Iran stał się jednym z najbardziej pożądanych partnerów gospodarczych na świecie. Prezydent Hasan Rouhani jeździ po krajach Zachodu i podpisuje wielomiliardowe kontrakty. I to z nim, a także prowadzącym przez wiele miesięcy negocjacje szefem MSZ Mohamedem Dżawadem Zarifem kojarzy się irańskie otwarcie na świat.
Teraz uzyskało ono poparcie w wyborach, szczególnie wysokie w stolicy, gdzie obóz reformatorów i umiarkowanych konserwatystów skupiony wokół Rouhaniego zdobył wszystkie, 30, miejsca. Konserwatyści zanotowali kilka dotkliwych porażek. Do parlamentu, jak podała agencja Reuters, nie dostał się żarliwy konserwatysta Mehdi Kuczakzadeh, który po podpisaniu porozumienia nazwał ministra Zarifa zdrajcą. Podobny los spotkał dotychczasowego posła Ruhollaha Hosseiniana, który za ustępstwa wobec Zachodu groził irańskim negocjatorom pochowaniem ich pod warstwą cementu.
Liberalna jak na Iran gazeta „Mardom-Salari" wieści, że wybory to przełomowa data w historii Islamskiej Republiki. Mniej entuzjastycznie wypowiada się w rozmowie z „Rzeczpospolitą" Huszang Asadi, publicysta i pisarz irański, który był więźniem politycznym najpierw w czasach szacha, potem po rewolucji islamskiej, a obecnie jest na emigracji w Paryżu: