Bereszyński: Jestem odporny na ciosy

Obrońca reprezentacji Polski Bartosz Bereszyński o taktycznej perfekcji włoskiej ligi i dziecięcym zachwycie mundialem.

Aktualizacja: 12.11.2017 19:20 Publikacja: 12.11.2017 18:08

Bartosz Bereszyński ma 25 lat i gra w Sampdorii Genua. W reprezentacji wystąpił sześć razy

Bartosz Bereszyński ma 25 lat i gra w Sampdorii Genua. W reprezentacji wystąpił sześć razy

Foto: PAP, Bartłomiej Zborowski

Rzeczpospolita: W meczu z Urugwajem wystąpił pan na nowej dla siebie pozycji. I chyba przebiegł więcej kilometrów niż zazwyczaj?

Bartosz Bereszyński: Występ w tym ustawieniu, na pozycji „prawego wahadła", był dla mnie czymś nowym. Musiałem zdecydowanie szybciej wracać do obrony, powroty te nie tylko musiały być szybsze, ale były też znacznie dłuższe niż zazwyczaj. Bywało, że miałem 60–70 metrów pod naszą bramkę. Pierwszy raz grałem w tym ustawieniu, ale podobało mi się. Miałem więcej możliwości w ofensywie.

Czuje pan, że to jest właśnie ten moment, że ma pan szansę na zaistnienie w kadrze i zostanie jej ważną postacią?

Wielu piłkarzy przyjeżdżało w trakcie eliminacji i nie grało w podstawowym składzie. Zaliczyłem epizody w meczach towarzyskich, ale to nie to samo. Dopiero weryfikacja w grze o stawkę jest ważnym momentem. Nie ma lepszej okazji, by udowodnić trenerowi, że jest się godnym zaufania, że w ważnych chwilach się go nie zawiedzie. Zostałem rzucony na głęboką wodę i utrzymałem się na powierzchni. W dwóch bardzo istotnych meczach, decydujących o awansie, zagrałem w pierwszym składzie, i to na pozycji, na której na co dzień nie grywam, i wyglądało to poprawnie. Czuję się coraz lepiej nie tylko w kadrze, ale i w klubie. Moja forma idzie w górę, staję się coraz lepszym piłkarzem, to buduje pewność siebie.

Zagrał pan nawet lepiej niż poprawnie...

Powiedzmy, że było OK i mam prawo być z tych występów zadowolony. Chciałbym być coraz ważniejszą postacią w reprezentacji. Moją docelową pozycją jest prawa obrona, a nie lewa, gdzie wystąpiłem z Armenią i Czarnogórą. Teraz jest trochę inaczej, bo Łukasz Piszczek ma kontuzję i nie może grać. Znam swoje miejsce w szeregu. Wiem, że muszę pracować i być gotowym właśnie na takie szanse jak na poprzednim zgrupowaniu. Chcę udowodnić, że na mundialu nie zawiodę.

A jaka była pierwsza reakcja na to, że zagra pan po lewej stronie?

Musiałem to sobie w głowie poukładać. Trener Nawałka wiele miesięcy temu uprzedzał, że może mnie ustawić na lewej stronie. I nagle trafiła się taka sytuacja. To była decyzja w ciemno, bo na tej pozycji nigdy w reprezentacji nie grałem.

Nie tylko w reprezentacji. Trzy mecze w Legii przez cztery lata...

Musiałem sobie to wbić do głowy, by przestawić ciało. Bo zazwyczaj spycham rywala swoją mocniejszą stroną do linii. A po drugiej stronie boiska trzeba nawyki zmienić, bo ustawiając się tak, żeby rywal schodził na moją mocniejszą stronę, wpuszczałbym go do środka boiska. Dużo zależy od głowy, jak sobie człowiek odpowiednio wszystko poukłada, to i nawyki, do których jest przyzwyczajony, uda mu się zmienić.

Na początku sezonu pojawiły się informacje, że został pan w Sampdorii skreślony i że nie ma tam już dla pana miejsca...

Nie wiem, kto tę informację podał. Dotarła do mnie, ale nie miałem pojęcia, skąd się wzięła, czy to poważne źródło. Ja takich sygnałów od nikogo z Sampdorii nie dostałem. Oczywiście zastanawiałem się, co się dzieje, bo nie grałem.

Trener nie wziął pana na bok i nie powiedział, żeby szukał pan sobie nowej drużyny?

Nie, wręcz przeciwnie. Rozmawiałem z moimi menedżerami, pytałem ich, o co chodzi, co to za historia pojawiła się w internecie. To były ostatnie dni okienka transferowego, więc mówię, że jeśli faktycznie mnie w Genui skreślili, to żeby mi szukali nowego klubu. Natychmiast zostałem uspokojony, że w Sampdorii we mnie wierzą, że oczekują ode mnie pracy na treningach i że będzie dobrze.

To musi być trudny moment, gdy wszyscy wokół powtarzają, żeby pan ciężko pracował, a efektu w postaci występów nie ma.

Rośnie frustracja. Kiedy się dowiaduję, że nie zagram, jestem zły. Później trzeba się skoncentrować i być przygotowanym na wejście z ławki. Nigdy nic nie wiadomo, kontuzje, kartki. Po wygranym meczu jest radość, ale jednak mocno przytłumiona. Później powrót do domu i dopada bezradność. Rano budziłem się jednak z nastawieniem, że trzeba zakasać rękawy. Dzień po meczu jest trening wyrównawczy dla tych, którzy nie grali. Fajne, ciężkie zajęcia, na których można się wyżyć.

Fajne? To nie jest trening dla przegranych?

Dla mnie nie. Są tacy, którzy tak go traktują, ale ja nie. To są bardzo intensywne zajęcia, podczas których można się psychicznie i fizycznie wyżyć. Jest dynamicznie, ciężko. Najważniejsze na koniec to nie mieć sobie nic do zarzucenia. Wtedy można ze spokojem sumienia oczekiwać przyszłości. Jeśli nie grasz, najważniejsza jest głowa. Nie możesz tego zaakceptować. Musisz jeszcze mocniej przygotowywać się do meczów, być jeszcze większym profesjonalistą. Tak jak w moim przypadku. Dostałem szansę 20 minut, później 45 minut, a jeszcze później cały mecz. Ale zaczęło się od tych 20 minut. Wtedy udowodniłem, że zasługuję na szansę przez 45 minut, potem pokazałem, że nie zawiodę w całym meczu i sztab może na mnie postawić w spotkaniu z Milanem.

Został pan uznany za najlepszego zawodnika tego meczu. Wszystko jest w głowie?

90 procent pewnie. Ja to mam. Głowa u mnie jest jednym z lepiej funkcjonujących elementów.

Były szef Legii Bogusław Leśnodorski powiedział kiedyś, że podoba mu się pańskie podejście do sportu i życia.

Miałem już kilka naprawdę trudnych chwil w życiu sportowym. Począwszy od transferu z Lecha do Legii. Dla 18-letniego dzieciaka to nie jest łatwa sprawa. Później historia z Celtikiem Glasgow, gdy Legia została ukarana walkowerem za to, że wszedłem na boisko, chociaż miałem w tamtym meczu pauzować za kartki. To nie była moja wina, ale to moje nazwisko było na czołówkach gazet, to moje zdjęcia ilustrowały te teksty. Wszystko w negatywnym kontekście. Musiałem to udźwignąć. Później przyszły kontuzje, wszystkie mechaniczne: złamania nosa, nogi. Ciężkie urazy, na które się nie ma wpływu. Nie wynikały ze złego przygotowania, po prostu kości nie wytrzymały. Później, gdy przyszedł trener Stanisław Czerczesow, wyglądało to inaczej, niż się umawialiśmy. Zagrałem w jednym czy dwóch meczach, pół roku miałem stracone, a na treningach zasuwałem na maksa. I to uczyniło ze mnie człowieka odpornego na ciosy.

Właśnie te pół roku na ławce?

Tak, a potem przyszedł najpierw Besnik Hasi, a późnej trener Jacek Magiera i miałem najlepsze pół roku w karierze. Wystąpiłem w Lidze Mistrzów i zgłosiła się po mnie Sampdoria. Od tamtej pory wszystko idzie w górę. Krok w tył, żeby zrobić dwa do przodu. Trenera Czerczesowa szanuję, osiągnął z Legią sukces. Ale bardzo bym chciał zagrać podczas mistrzostw świata przeciwko reprezentacji Rosji i odnieść zwycięstwo.

Pierwszy kryzys w Sampdorii pojawił się na początku tego sezonu. Po transferze wszedł pan do tej drużyny i regularnie grał.

Ale właśnie z takim nastawieniem do Włoch jechałem: podpisuję i po trzech tygodniach jestem podstawowym zawodnikiem. Przychodziłem z zespołu grającego w Lidze Mistrzów, czułem się bardzo mocny. Ale oczywiście pomogła mi sytuacja w Sampdorii. Prawy obrońca doznał kontuzji, drugi odszedł do Benfiki. Byłem po czterotygodniowym urlopie, a Włosi zimą grają. W normalnych warunkach dłużej bym wchodził do zespołu. Ale żeby było jasne: gdybym się nie sprawdził, to trenerzy mieli inne opcje.

Wspomina pan o Lidze Mistrzów. To też był jeden z ważnych momentów w karierze?

Wychodziliśmy na mecze z Realem czy Borussią i naprawdę nie obawialiśmy się, jak to będzie wyglądało, tylko czerpaliśmy z nich przyjemność. Magiera przywrócił nam radość, nie czuliśmy presji. To oni musieli, a my mogliśmy.

Czerpaliście radość? Nawet z 4:8 z Borussią?

To przecież był fantastyczny mecz. Ten pierwszy był okropny. Po kwadransie chciałem żeby się skończył, myślałem sobie: po cholerę mi ta Liga Mistrzów. Nie wychodziłem z własnej połowy. Natomiast 4:8 to był kapitalny mecz. Gol co chwila, zwariowane spotkanie, fajnie się zapisaliśmy w historii. Borussia czterech bramek nie straciła od nie wiadomo jakiego czasu. Nie mieliśmy czego bronić, chcieliśmy atakować i stworzyliśmy zwariowane widowisko, bijąc rekord Ligi Mistrzów w liczbie bramek w jednym spotkaniu.

Serie A pana zaskoczyła?

To nie była liga, którą uważnie śledziłem, i jestem zaskoczony postępem, jaki się dokonał. Juventus już wcześniej był czołowym zespołem Europy, ale niedługo dołączy do niego Napoli, świetny w tym sezonie jest Inter. Ten zespół namiesza niedługo w Lidze Mistrzów.

Dopiero tam zobaczył pan, co to znaczy taktyka?

Na początku mnie to przytłoczyło. W Warszawie trening stricte taktyczny, czyli przesuwanie formacji, bez piłki, na sucho, to może było pół godziny tygodniowo. Natomiast w Sampdorii w każdą środę jest trening taktyczny. Rano obrońcy, po południu pomocnicy i napastnicy. Półtorej godziny przesuwania formacji, ustawiania względem przeciwnika. Trenujemy pod najbliższego rywala. Przychodzą chłopcy z drużyn młodzieżowych i zostają ustawieni jak najbliższy rywal. A my tylko się przesuwamy. Później trening, jak mamy się ustawiać w ofensywie. Stałe fragmenty w obronie i stałe fragmenty w ataku. Trzy–cztery dni co tydzień poświęcone są sprawom typowo taktycznym. Na tym treningu dla obrońców piłki dotykam na rozgrzewce i przy podaniach. A tak godzinę biegam za piłką, którą rozgrywają między sobą nasi młodzieżowcy lub sztab szkoleniowy.

Włochy jako kraj panu się podobają?

Tak, świetna pogoda, w listopadzie 20 stopni, morze, fantastyczne jedzenie. Im bardziej obskurnie wygląda knajpa, tym lepsze będzie tam jedzenie, bardziej świeże i lokalne. Podoba mi się podejście Włochów do życia, imponuje mi, jak dobrze się znają na piłce. Mogą godzinami debatować o futbolu i wiedzą, co mówią.

Zagrać w mundialu to byłoby coś wyjątkowego?

Tak, uwielbiam mistrzostwa świata. Kojarzą mi się fantastycznie: wakacje, wolne od szkoły, najpierw na podwórku mecz z chłopakami, a później trzy mecze dziennie w telewizji. Ale już raz na mundialu byłem. W 2002 roku z reprezentacją Wielkopolski wygraliśmy turniej i jako drużyna reprezentująca Polskę pojechaliśmy do Korei i Japonii wziąć udział w mistrzostwach świata do lat 15 czy 14. Dla mnie jako dzieciaka to było niesamowite przeżycie. Graliśmy na stadionach w Seulu i innych obiektach turnieju. Mieszkaliśmy w Hiltonie,w drodze na mecze eskortowała nas policja. To było coś niesamowitego, jedno z największych przeżyć dzieciństwa.

Rzeczpospolita: W meczu z Urugwajem wystąpił pan na nowej dla siebie pozycji. I chyba przebiegł więcej kilometrów niż zazwyczaj?

Bartosz Bereszyński: Występ w tym ustawieniu, na pozycji „prawego wahadła", był dla mnie czymś nowym. Musiałem zdecydowanie szybciej wracać do obrony, powroty te nie tylko musiały być szybsze, ale były też znacznie dłuższe niż zazwyczaj. Bywało, że miałem 60–70 metrów pod naszą bramkę. Pierwszy raz grałem w tym ustawieniu, ale podobało mi się. Miałem więcej możliwości w ofensywie.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Sport
Czy Witold Bańka krył doping chińskich gwiazd? Walka o władzę i pieniądze w tle
Sport
Chińscy pływacy na dopingu. W tle walka o stanowisko Witolda Bańki
Sport
Paryż 2024. Dlaczego Adidas i BIZUU ubiorą polskich olimpijczyków
sport i polityka
Wybory samorządowe. Jak kibice piłkarscy wybierają prezydentów miast
Sport
Paryż 2024. Agenci czy bezdomni? Rosjanie toczą olimpijską wojnę domową