Ta historia trochę przypomina amerykańskie mity od pucybuta do milionera. No, może jeszcze Antonio Sandoval nie uzbierał na koncie tyle co Bill Gates, ale i tak spełnił swój American dream. A dokonał tego... nielegalnie, o czym po latach zdecydował się opowiedzieć w tomie „Spotkanie w Phoenix".
Sądzę, że artystę zmotywowały napływająca do Europy fala uchodźców i ich dramatyczne przejścia. On sam też jest imigrantem. Samouk z zakurzonego meksykańskiego miasteczka całymi dniami szlifował komiksowy styl, który do dziś go wyróżnia: taka swoista zeuropeizowana manga – wielkogłowe figurki o lalkowatych buźkach i rachitycznych ciałkach. Połączenie słodyczy i koszmaru.
Wzbudził mój szacunek fenomenalnie opanowanym warsztatem (tła malowane akwarelą plus rysunek rapidografem, czymś w rodzaju wiecznego pióra z rurką zamiast stalówki, piekielnie trudnym w użyciu), a także – wyobraźnią.
Sandoval opowiada własne baje, łącząc meksykańskie upodobanie do makabry z powszechnymi zmorami współczesności. W jego komiksach smoki kooperują z pogrążonymi w depresji nastolatkami, demony pomagają przetrwać hejt rówieśników, zaczarowany hełm sprawia, że można się uporać z największą stratą... Do tego trochę seksu, a jeszcze więcej uczuć, na co dzień tłumionych, bo utrudniających poruszanie się w brutalnym świecie.
Polscy fani komiksu dobrze go znają, bo odwiedzał nasz kraj. Mieszka w Berlinie, dokąd przeniósł się z Barcelony; od siedmiu lat współpracuje z francuskim wydawnictwem; zdobywa nagrody. Ale droga do kariery wiodła pod górkę. I o tym traktuje „Spotkanie w Phoenix".