Wydawałoby się, że nie ma nic nudniejszego od uczciwego zarabiania pieniędzy. Trudno się dziwić, że „Wilk z Wolf Street" wygrywa dziś z „Buddenbrookami". Bo jak opowiedzieć o biznesplanie, kapitale początkowym, inkubatorach biznesu i ryzyku inwestycyjnym, nie wpadając przy tym w hermetyczny język handlu i podatków? Andrzej Muszyński udowadnia, że to możliwe. Jego „Fajrant" to najciekawsza w ostatnim czasie powieść o polskim kapitalizmie XXI w.
Muszyński próbował sił w różnych gatunkach prozatorskich. Na koncie ma dwa reportaże („Południe" i „Cyklon") oraz dwie książki portretujące prowincję: zbiór nowel „Miedza" i powieść „Podkrzywdzie". W „Fajrancie" również znajdziemy opis prowincjonalnego życia, ale stanowi on tylko punkt wyjścia dalszej opowieści.
Obserwujemy trójkę przyjaciół: narratora, którego imienia do ostatniej strony nie poznamy, oraz parę narzeczonych: Benia i Marię. Akcja rozpoczyna się, gdy wracają z Anglii do rodzinnego miasteczka.
Kilka lat odmawiali sobie przyjemności, pracując w pocie czoła, żeby przywieźć do Polski oszczędności na wymarzony mały biznes. Od wczesnej młodości czytali „Sukces", „Forbesa" i „Profit". Cytują Steve'a Jobsa, jeżdżą na konferencje przedsiębiorców i wertują blogi coachów. „Po prostu zawsze chcieliśmy zostać biznesmenami. Beniu powtarzał, że do dwudziestego trzeciego roku życia chce być ustawiony. W ogóle nie brał pod uwagę innego scenariusza" – czytamy.
Motywują ich pieniądze i właśnie to jest najciekawsze w „Fajrancie". Muszyński nie pogardza takimi motywacjami, nie szydzi. Na przekór wyświechtanemu przysłowiu 33-letni pisarz pyta: a co, jeżeli pieniądze dają szczęście?