Przez cały poranek Samira wpatrywała się w lustro nad toaletką, zanim zebrała się na odwagę, aby spalić swoją twarz. – Nie jesteś mną – szeptała do siebie. – Kimkolwiek jesteś, nie jesteś mną. Usłyszała, jak zegar w salonie wybija godzinę dwunastą, i dopiero wtedy wstała z krzesła i podeszła do drzwi. Przekręciła klucz w zamku i nacisnęła klamkę, upewniając się, że drzwi są zamknięte. Następnie wróciła do toaletki, po czym wzięła do ręki przejrzystą szklaną buteleczkę zawierającą kwas siarkowy – niepozorna buteleczka stała dotychczas obok perfum Rasasi Blue Lady, kremu Masarrat Misbah, różnych szminek, różów i kredek do oczu. Za kosmetykami ustawiona była okrągła fotogra?a, a w ramce przedstawiająca Samirę i jej przyszłego męża, Faraza. Pozowali przed meczetem Chana Mahabata w Peszawarze, w Pakistanie. Samira miała uniesioną rękę; osłaniała oczy przed blaskiem słońca. Zdjęcie zostało zrobione zaledwie trzy godziny po jej pierwszym spotkaniu z Farazem, czuła się jednak wtedy szczęśliwa, że wyjdzie za niego za mąż. Chociaż miał brodawkę nad górną wargą, był w miarę przystojny, ładnie się wysławiał, no i był zaledwie cztery lata starszy od Samiry.

Kiedy ojciec i matka przywieźli ją do rodzinnego domu Faraza w Fajsalabadzie, przez jedną straszliwą chwilę bała się, że zamierzają ją wydać za Wasima, jego wiecznie spoconego czterdziestoczteroletniego kuzyna. Wasim siedział spokojnie pod ścianą, palił papierosa, a pomiędzy sztachnięciami wpychał sobie do ust szafranowe bar?. Jednak nie miało już znaczenia, czy Faraz przypadł jej do gustu czy nie: ślubu i tak nie będzie. Rodzice Samiry zatrzymają dla siebie jej posag. Teraz będą musieli się martwić jedynie o jej brata, Dżamala, a dotychczas było z nim naprawdę sporo kłopotów. Nie popatrzyła w lustro po raz kolejny. Przeniosła natomiast spojrzenie na buteleczkę z kwasem siarkowym, którą trzymała w ręce. Po chwili wstała, podeszła do okna i spojrzała na podwórze za domem. Miało szerokość zaledwie czterech metrów, znajdowały się na nim wąski klomb i betonowy chodnik prowadzący do szopy na narzędzia należącej do jej ojca. To tutaj spędziła większość dzieciństwa od czasu, kiedy z całą rodziną przyjechała do Anglii. To tutaj bawiła się lalkami, przebierała w wymyślne kostiumy i udawała, że podaje herbatę w plastikowych ?liżankach przyjaciółkom z Iqra Primary School. Uniosła wzrok ku niebu. Był bezchmurny listopadowy dzień, niebo miało błękitny kolor, a słońce świeciło ostrym blaskiem. Jakiś samolot pasażerski błysnął na niebie niczym srebrna igła; leciał jeszcze wysoko nad południowym Londynem, podchodząc do lądowania na lotnisku Heathrow.

Samira bardzo by chciała wrócić do Peszawaru i znów zobaczyć kraj, w którym się urodziła. Ale to już nie będzie możliwe. Zresztą pewnie nikt by jej tam nie rozpoznał. Usiadła na swoim łóżku, na brązowej jedwabnej narzucie. Na poduszce leżał wyliniały pluszowy baranek, którego ktoś przysłał jej z Pakistanu na czwarte urodziny. Szyję miał przewiązaną różową wstążeczką i wciąż miał przyczepioną zawieszkę Ziqi, producenta maskotki. Od tej zawieszki wzięło się imię, które Samira nadała barankowi. Wyciągnęła rękę, żeby po niego sięgnąć, ale zaraz zmieniła zdanie. Wkrótce nie rozpozna jej nawet Ziqi. Położyła się na łóżku na plecach. W czasie oczekiwania na ślub, który miał się odbyć w następnym miesiącu, codziennie wkładała pomarańczowy śalwar kamiz z haftowanym kołnierzykiem, a na ramiona narzucała długi pomarańczowy pakistański szal, dupattę. W jej sypialni było ciepło, niemal duszno, Samira włożyła jednak na siebie również dwurzędową kurtkę z szerokimi, trójkątnymi klapami. Minął już czas zuhr, południowej modlitwy, jednak Samira nie myślała teraz o modlitwie. Wiedziała, że to, co zamierza zrobić, jest całkowicie sprzeczne z wolą Allaha. I chociaż wiedziała też, że Allah jej wszystko wybaczy, nie miała już ani odwagi, ani siły, żeby się do niego modlić. Mimo to wyszeptała: – Subhana rabbial a'laa... – Leżąc, trzykrotnie powtórzyła te słowa. Po chwili dodała: – Proszę cię, Panie... proszę... nie pozwól, abym cierpiała zbyt mocno i zbyt długo. Uniosła buteleczkę i odkręciła żółtą metalową nakrętkę. Była bardzo spokojna, a ruchy jej dłoni pewne, zdecydowane. Kwas nie miał zapachu, a przecież ostrzegano ją w szkole, żeby go nie wąchała, ponieważ jego opary mogą wypalić tkanki w nosie. Zgarnęła ręką dupattę i przygryzła materiał, żeby nie krzyczeć z bólu. Następnie, z szeroko otwartymi oczami, powoli wylała sobie kwas na czoło. Natychmiast ujrzała przed oczami szkarłatne, postrzępione płomienie, odniosła wrażenie, że widzi tańczące demony, ale po chwili zapanowała absolutna ciemność. Ból, który ją ogarnął, był tak straszliwy, że wypuściła z ręki buteleczkę. Jej skóra zaczęła się marszczyć, pojawiły się na niej pęcherze. Chociaż z całej siły wgryzała się zębami w materiał dupatty, wydała z siebie przeraźliwy charkot, jej ciało wygięło się w łuk i trzęsło się gwałtownie w przedśmiertnych drgawkach.

Ból stał się jeszcze bardziej okrutny. Zaczęła rozdrapywać paznokciami twarz w daremnym poszukiwaniu ulgi, ale udało jej się jedynie wyrwać z policzków pasma skóry i mięsa. Poczuła, że nic nie osłania już jej zębów, a po chwili kwas wdarł się gwałtownie w dziąsła. W niewyobrażalnym bólu zaczęła szarpać włosy i wyrywać je pełnymi garściami. Allah wysłuchał jednak modlitwy Samiry. Po chwili kwas wypalił zakończenia nerwowe pod skórą, więc dziewczyna przestała czuć ból. Opróżniona zaledwie do połowy buteleczka stoczyła się z łóżka na podłogę, Samira po raz ostatni zadrżała, jakby było jej zimno, i znieruchomiała. Jej serce przestało bić. Kwas jednak dalej niszczył jej ciało. Wkrótce ukazały się tchawica i krtań, a potem kręgi szyjne, ale Samira znajdowała się już w innym świecie i niczego nie czuła. Minęły niemal trzy godziny. Świat za oknem zaczynał szarzeć, gdy ktoś z impetem otworzył drzwi frontowe na parterze. Matka Samiry zawołała głośno: – Samira! Wróciliśmy! Samira! Gdzie jesteś, Samira?