Festiwale literackie mają różne oblicza. W Europie dominuje intelektualna debata. Tak jest w walijskim Hay określanym mianem literackiego Woodstocku. Z kolei za oceanem spotkania z pisarzami mają gwiazdorski sznyt. Przypominają talk-show, ważne jest widowisko oraz osobowości.
Organizatorki polskiego Big Book Festivalu obrały inną, własną autorską drogę. Po pięciu latach doskonale wiedzą, jakiego typu spotkania i wydarzenia budują festiwalową wspólnotę i porozumienie na osi piszący–czytający, a które pozostawiają ludzi zdystansowanymi czy wręcz obojętnymi.
Zadanie nie jest łatwe w czasach, gdy książki przegrywają walkę z smartfonami i telewizją VOD. Tym bardziej że uczestnicy nie chcą być już tylko widownią na spotkaniach autorskich. Pragną mieć poczucie sprawczości i współuczestnictwa.
Big Book zdążył przez pięć lat się rozwinąć. Jednak nie w tradycyjny sposób, w jaki rosną festiwale. Pomysłodawczynie tej imprezy nie chcą wydawać 150 tys. zł na sprowadzenie znanego pisarza z zagranicy, wolą inaczej spożytkować budżet. Zamiast mnożyć liczbę spotkań autorskich, rozciągać czas trwania, zdecydowały się szlifować każde wydarzenie do perfekcji.
– Naszą rolą nie jest nawracanie tych, którzy są daleko od literatury – twierdzi Paulina Wilk, pisarka, dziennikarka i wicedyrektorka BBF. - Nie zastąpimy szkoły czy bibliotek. Możemy za to pokusić się o odważne próby obarczone nawet artystycznym ryzykiem, w których pokażemy, że literatura jest filarem wielu innych gałęzi sztuki. A przy okazji przełamać barierę między ludźmi, którzy piszą, a tymi, którzy czytają – mówi dziennikarka, niegdyś związana z „Rzeczpospolitą", a obecnie z „Przekrojem".