Na starca z tubą łypali nieprzyjaźnie. Jak zawsze, kiedy się spogląda na złodzieja, który ci kradnie chleb, a wdowom wdowi grosz, również tobie z racji bożego porządku przynależny.
Najmniejszy nawet zefir nie poruszał płóciennym transparentem KAŻDEGO DNIA TWORZYMY PRZYSZŁOŚĆ POKRAJU I WŁASNĄ, który dostojnie górował nad basenową bramą. Rozgrzany eter z każdą minutą zdawał się gęstnieć.
Gdzieś w oddali migotał w drżącym majaku oddział fizylierów Księstwa Farszawskiego. Wysokie rogatywki z czarnymi pomponami poruszały się leniwie góra-dół-góra-dół, bagnety radośnie pobłyskiwały w słońcu, a śnieżnobiałe nogawki czechczerów, przyjemnie kontrastujące z ciemnym granatem kurtek, cięły klejące się od żaru powietrze w rytmicznym marszu.
Jeszcze niedawno podobna parada niechybnie przyciągnęłaby zaintrygowaną gawiedź, teraz jednak, czy to za sprawą upału, czy też może z powodu nadmiaru grup rekonstrukcyjnych wszelkiej maści, przemierzających regularnie pokrajskie miasta, miasteczka, wsie i przysiółki, spotkała się z nieprzyjemną obojętnością.
Dużo więcej emocji budził już sprzedawca wody sodowej. Jego przewoźny saturator tłumnie oblegali spragnieni. Szklanka bez soku malinowego – złotówka, z sokiem – złoty pięćdziesiąt. Więc nie jest źle, myślał w cichości ducha ten i ów, wystarczy ledwie pięć zeta i da się jakoś przeczekać ten nieprzyjazny czas w upokarzającym ogonku po bilet. A potem już tylko wyśniona oaza, beztroski plusk, fertyczny chlupot i nieustannie mokre gacie.
W tę oto glątwę zapotniałych zniechęceń i wniebopiennych oczekiwań, w której człowieczy zacier kisił się na podobieństwo żuru, majestatycznie wtoczył się miedzianozłoty
cadillac eldorado biarritz z 1959 roku i objechawszy dwukrotnie gazon z rozkrzyczanym starcem, stanął na trawniku, zmuszając zaskoczonych kleryków, by ustąpili mu pola.
Z auta wyskoczył dziarsko Adaś Rembelski, mężczyzna na oko czterdziestoletni, właściciel wypożyczalni zabytkowych aut ślubnych, a przede wszystkim najlepszy przyjaciel inżyniera Rawy od czasów wspólnego leżakowania i plucia budyniem w przedszkolu Pionierów Joliborskich, dziś placówki imienia Przyjaciela Dzieci Księdza Alojzego Buhacz-Badylaka Kapelana Plutonu Przeciwpancernego 7 Pułku Strzelców Konnych XIV Brygady Kawalerii.
Oblicze miał Adaś szczere i krotochwilne, a przy tym niepozostawiające wątpliwości, iż geny jego antenatów meandrowały po wielu zakolach nieprostych pokrajskich dziejów. Okrągła czaszka, twarz gąbczasta jak bochen, kartoflowaty nos i mięsiste wargi o barwie wątróbki z wołu świadczyły o wielowiekowym uwikłaniu przodków w stan trzeci. Wszelako bystre i dumne spojrzenie Sarmatów, a nade wszystko filuterny uśmiech arystokraty dowodziły niezbicie, że klasowe podziały, które szarpały Pokrajem w dawnych wiekach, tak czy owak nie stanowiły wystarczającej tamy dla prawdziwych namiętności.
Stanąwszy przy aucie, Adaś przeciągnął się. Rozłożył przy tym szeroko ramiona i zamachał nimi kilkukrotnie niczym ptak drapieżny, któremu instynkt podpowiada, iż nadszedł oto czas łowów. Na obu tricepsach, jakże atrakcyjnie uwidocznionych dzięki podkoszulkowi z logo zamorskiej drużyny koszykarskiej, zamigotały tatuaże: z lewej – pochylony w klęku templariusz, owinięty wstęgą z napisem: Prawdziwemu Wierni Bogu, efekt niegdysiejszych fascynacji ezoterycznych, z prawej zaś – skośnooka sylfida z wydatnym biustem, pamiątka z wyprawy do jednego z rajów męskiej turystyki, o której to ekskursji Adaś wolałby nie pamiętać.
Gdzieś z boku rozperlił się jasny dziewczęcy śmiech. Trzy gracje, miłośniczki jakże popularnej w Pokraju farby do włosów o nazwie „Spurwysyński Heban”, kołysały biodrami w stronę końca kolejki.