MŚ w Lahti: Ze sztafety będzie chleb

Justyna Kowalczyk pożegnała się z mistrzostwami świata biegnąc z koleżankami w sztafecie 4x5 km po ósme miejsce

Aktualizacja: 02.03.2017 20:07 Publikacja: 02.03.2017 20:03

MŚ w Lahti: Ze sztafety będzie chleb

Foto: PAP/Grzegorz Momot

Relacja z Lahti

Jak kobiece biegi drużynowe to rzecz jasna wygrała Norwegia, czyli Maiken Caspersen Falla, Heidi Weng, Astrid Uhrenholdt Jacobsen oraz Marit Bjoergen w roli galowej, to znaczy defilującej na ostatniej prostej z wielką flagą przed nieco zakłopotanymi tą demonstracją siły Finami. Na drugim miejscu Szwecja, na trzecim Finlandia – czyli dokładnie tak, jak dwa lata temu w Falun.

Polki na ósmym miejscu wśród szesnastu ekip to jest wiadomość ogólnie dobra, jeśli przypomnieć szczególny polski punkt widzenia. Wiadomo, że biegi kobiece za plecami Justyny Kowalczyk przeżywają czas trudny – sztafetę dało się jakoś złożyć z rekonwalescentek, młodzieży i dojrzałych pań, ale pewność, że ta czwórka dobiegnie na miejscu dającym reprezentantkom chleb do igrzysk, absolutna nie była.

Jednak dobiegły, przy okazji spełniając drugie, nieco łagodniejsze kryterium – ósme miejsce dało nadzieję na start sztafety w igrzyskach w Pjongczang, co w przypadku dotkliwej porażki byłoby trudne do uzasadnienia.

Justyna Kowalczyk pobiegła, jak zapowiadała, przede wszystkim dla pozostałych dziewczyn z reprezentacji Polski. Zrobiła to nie najgorzej. Ruszyła na pierwszej zmianie stylem klasycznym, objęła prowadzenie po pierwszym podbiegu, aż chciało się oglądać takie zapomniane sceny.

Podała bardzo mocne tempo rywalkom i po trzech kilometrach na przedzie pędziła po mokrym śniegu mocna klasyczna czwórka: Polka, Norweżka, Finka, Szwedka. Na stadionie, w strefie zmian, już tak pięknie nie było, bo Kowalczyk dobiegła do Eweliny Marcisz trzecia, niespełna osiem sekund za norweską mistrzynią sprintu Fallą i długość nart za trochę zapomnianą Finką Aino-Kaisą Sarinen, ale ważne było to, że duży kawał drogi za plecami pani Justyny biegły dziewczyny z USA, Rosji, Niemiec i Szwajcarii, czyli te, które mogły zabrać stypendium i inne korzyści z zawodowym narciarkom w Polsce.

Dziennikarzom przy mecie nie było jednak dane poznać opinii najlepszej z Polek na temat ostatniego wysiłku w Lahti (może w ogóle w narciarskich mistrzostwach świata, choć są głosy, że ciąg dalszy w Seefeld ’2019 może jednak nastąpić), gdyż Justyna Kowalczyk błyskawicznie zniknęła wszystkim z oczu zostawiając reporterom domysły: poszła na kontrolę dopingową czy pomknęła samolotem do Szklarskiej Poręby. Stawiano raczej na samolot.

Panna Ewelina, potem Kornelia Kubińska i Martyna Galewicz dostały jednak sporo ponad minutę zapasu nad dziewiątą sztafetą (słusznie obstawiano, że będą to Włoszki) i choć straciły zaraz miejsce na ekranach telewizyjnych i spadały w klasyfikacji, to wyniki na monitorze potwierdzały, że spadek jest w miarę bezpieczny.

Za metą mówiły to, co się mówi w takiej sytuacji: że dziękują za wysiłek Justynie, że cieszą się, że dały tyle ile mogły, że wiedzą o swych słabościach, ale mają odrobinę nadziei na więcej. Najwięcej szczerości zabrzmiało w słowach Kornelii Kubińskiej. – Wiadomo, że zaczynamy od zera. To nie jest sztafeta z Soczi i Falun. Teraz trzeba walczyć o przetrwanie. W naszym przypadku oznacza to zdobycie stypendium. Mam rodzinę i ponad 30 lat, więc tym bardziej nie mogę myśleć o charytatywnym bieganiu. W ten sposób zarabiam na utrzymanie – mówiła biegaczka.

– Denerwowałam się, także dlatego, że przejmowałam sztafetę od Justyny Kowalczyk i nawet poczułam dodatkowy strach przed jej dotykiem, bo to właśnie ja, jakby symbolicznie przejmuję teraz wielkie zadania od niej. To będzie przecież bardzo trudne, ale może do igrzysk odbuduję się i odzyskam siłę sprzed kontuzji – dodała Ewelina Marcisz.

Fińscy meteorolodzy, których pracę śledziliśmy pilnie przede wszystkim z powodu wieczornego konkursu skoków, zapowiedzieli zachmurzenie duże, wiatry słabe, temperaturę +2 stopnie, opadów raczej mało i tak właśnie było. Norweżki, niezależnie od opinii na temat źródeł ich mocy, nie mają w Lahti żadnych kłopotów ze smarowaniem nart ani kondycją.

Jednak podczas konferencji prasowej między rozdawaniem uśmiechów zapewniały, że wcale nie było im tak łatwo, z przyczyn, które chciałby zapewne mieć wszystkie pozostałe reprezentacje. – Po pierwsze, u nas bardzo trudno dostać się do sztafety, po drugie biegamy nie tylko dla siebie, ale dla naszego kraju, po trzecie i chyba najważniejsze: same nakładamy na siebie bardzo wysokie cele i po czwarte: brak złota byłby fatalny, bo Norwegowie są już trochę zepsuci liczbą naszych zwycięstw – mówiła Astrid Jacobsen, ktorą powszechnie chwalono za skuteczną ucieczkę przed rywalkami. W kwestii sukcesów i oczekiwań w Oslo miała rację: ostatni raz Norweżki nie wygrały sztefety kobiecej w 2009 roku.

Po biegu fińscy kibice jak zawsze ruszyli hurmem do zajęć poza stadionem: stoiska spożywcze, pamiątkarskie i rozrywkowe czekały, hala festiwalowo-koncertowa ze stolikami z ekologicznych europalet też. Dwie godziny przerwyrekreacyjnej i skoki. I nowa sportowa historia, tym razem bez Norwegii w roli głównej.

Relacja z Lahti

Jak kobiece biegi drużynowe to rzecz jasna wygrała Norwegia, czyli Maiken Caspersen Falla, Heidi Weng, Astrid Uhrenholdt Jacobsen oraz Marit Bjoergen w roli galowej, to znaczy defilującej na ostatniej prostej z wielką flagą przed nieco zakłopotanymi tą demonstracją siły Finami. Na drugim miejscu Szwecja, na trzecim Finlandia – czyli dokładnie tak, jak dwa lata temu w Falun.

Pozostało 92% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Sport
Czy Witold Bańka krył doping chińskich gwiazd? Walka o władzę i pieniądze w tle
Sport
Chińscy pływacy na dopingu. W tle walka o stanowisko Witolda Bańki
Sport
Paryż 2024. Dlaczego Adidas i BIZUU ubiorą polskich olimpijczyków
sport i polityka
Wybory samorządowe. Jak kibice piłkarscy wybierają prezydentów miast
Sport
Paryż 2024. Agenci czy bezdomni? Rosjanie toczą olimpijską wojnę domową