„Gwiezdne wojny”: Droga do megasukcesu

Oglądanie filmu po kilka razy i długie oczekiwanie w kolejce po bilety szybko stały się częścią doświadczenia zwanego „Gwiezdnymi wojnami", które jednoczyło wszystkich Amerykanów.

Aktualizacja: 04.05.2018 13:30 Publikacja: 04.05.2018 00:01

Foto: Getty Images

W Międzynarodowy Dzień "Gwiezdnych Wojen", czyli nieoficjalne święto fanów sagi, przypominamy tekst, jaki ukazał się w "Plusie Minusie" w grudniu 2016 roku.

Prapremiera „Gwiezdnych wojen" miała miejsce 1 maja w Northpoint Theater w San Francisco – tym samym kinie, w którym cztery lata wcześniej z sukcesem zadebiutowało „Amerykańskie graffiti". Lucas siedział obok Marcii, która chwilowo oderwała się od montowania „New York, New York", i przygotowywał się na najgorsze. Wcześniej ostrzegł montażystę Paula Hirscha, że najprawdopodobniej będą musieli ciąć cały film jeszcze raz. Marcia zdradziła mężowi, co uważa za probierz sukcesu „Gwiezdnych wojen": „Jeżeli widownia nie zacznie wiwatować, kiedy Han Solo dosłownie w ostatniej chwili przyleci z pomocą Luke'owi, ściganemu przez Dartha Vadera, to będzie znak, że mamy totalną klapę". Kiedy na sali kinowej przygasały światła, Lucas spojrzał w oczy Alanowi Laddowi, który – podobnie jak on – miał opinię maniaka „Gwiezdnych wojen". Nie, ten film po prostu nie mógł być klapą.

I nie był.

Już w pierwszej scenie, gdy potężny Gwiezdny Niszczyciel majestatycznie przesuwał się nad głowami widowni, ta ryknęła z zachwytu, a ryk ten z każdą chwilą narastał. McQuarrie zapamiętał dużo „wrzasków i okrzyków". A gdy w scenie końcowej Sokół Millennium przybył Luke'owi z pomocą, w kinie – co było oczywiste – jakby zagrzmiało. Po zakończeniu seansu oklaski narastały falami. „Wciąż trwały, w ogóle nie cichły – wspomina Lucas – a ja nigdy, nigdy wcześniej nie byłem świadkiem takiej reakcji widowni".

W końcu, gdy brawa ustały, musiałem wstać i wyjść na dwór – ponieważ płakałem". Przed kinem ojciec Lucasa z dumą ściskał ręce wszystkim, którzy mu gratulowali. „Dziękuję", mówił, rozpromieniony. „Dziękuję bardzo za pomoc George'owi!". Hirsch podszedł do Lucasa, by sprawdzić, jak ten się trzyma. „Cóż – zwrócił się do montażysty zamyślony reżyser – chyba jednak nie będziemy musieli niczego ciąć".

Mimo wszystko Lucas starał się nie popaść w samozachwyt. Podczas kolejnego pokazu, zorganizowanego w Metro Theater dla dyrektorów Foxa, reakcja widzów nie była aż tak entuzjastyczna. Gareth Wigan – ten sam, który kilka miesięcy wcześniej otwarcie płakał na prywatnym pokazie – zapamiętał, że trzej dyrektorzy byli zachwyceni, trzem się podobało, dwóch zasnęło, a pozostali „w zasadzie nic z tego nie zrozumieli i byli zaniepokojeni, wręcz poważnie zmartwieni, że nie odzyskają zainwestowanych pieniędzy". Ladd tylko siedział, trzymając głowę w dłoniach, i powtarzał: „Szkoda, że nie widzieliście, co się działo w Northpoint!".

To była premiera

Fox starannie wybrał trzydzieści siedem kin, w których miała się odbyć premiera „Gwiezdnych wojen". Większość z nich była wyposażona w monofoniczny system nagłaśniający. Było to o tyle istotne, że całkowicie sprzeczne z wyobrażeniami Lucasa odnośnie do tego, jak powinny brzmieć „Gwiezdne wojny". Twórca pragnął, by widownia bez reszty zanurzyła się w filmie, co oznaczało, że ścieżka dźwiękowa powinna rozbrzmiewać czysto, w systemie stereo, bez żadnych szumów w tle – czyli ścieżka dźwiękowa powinna była powstać w systemie Dolby Stereo. Podczas projekcji w systemie mono dźwięki ulegały wypaczeniu, system Dolby Stereo gwarantował natomiast, że widz usłyszy dokładnie to samo, co zmiksował Lucas. Niestety, w roku 1977 niewiele było kin wyposażonych w sprzęt pozwalający wyświetlać filmy w systemie Dolby Stereo, a te, które go posiadały, często miewały problemy z właściwą pracą głośników. Lucas jednak pozostał nieugięty: film miał być pokazywany tylko w stereo i miał brzmieć doskonale – przynajmniej w kinach wyposażonych w system Dolby Stereo. Wobec tego w kwietniu osobiście dopilnował zmiksowania ścieżki w stereo. Teraz, w maju, też osobiście montował ścieżkę mono – pracując całą noc w studio na terenie wytwórni Goldwyn w Hollywood – zresztą tym samym, w którym Marcia przez cały dzień kończyła montaż „New York, New York".

Wczesnym popołudniem w środę, 25 maja, półprzytomny ze zmęczenia Lucas wyszedł ze studia Goldwyn. To była jego kolejna nieprzespana noc. Przy wyjściu minął się z Marcią, która właśnie przyszła do pracy, i umówili się na późny lunch. Poszli do baru Hamburger Hamlet na Hollywood Boulevard, naprzeciwko kina Grauman's Chinese Theatre. Ze stolika pod ścianą Marcia miała dobry widok na frontowe okno, a za nim – na ulicę, która z chwili na chwilę wypełniała się ludźmi. „To wyglądało jak jakieś zbiegowisko", wspominał Lucas. „Cały jeden pas ruchu był zablokowany. Przyjechała policja... W obie strony ustawiły się kolejki, szerokie na osiem, dziewięć osób". Lucas z Marcią skończyli jeść i wyszli na dwór, żeby zobaczyć, o co chodzi. „Pomyślałem, że to chyba jakaś premiera", powiedział później Lucas.

Rzeczywiście. To była premiera. Wielkie litery na markizie po obu stronach wejścia do kina, nad falującym, głośnym, niespokojnym tłumem, informowały:

„GWIEZDNE WOJNY"

W studiu na terenie wytwórni Goldwyn, gdzie Lucas z kilkoma realizatorami dźwięku wciąż składali ścieżkę mono „Gwiezdnych wojen", rozdzwonił się telefon. Był to Ladd z dobrymi wieściami – w trzydziestu dwóch kinach bilety na „Gwiezdne wojny" sprzedawały się na pniu, a przed kinami ustawiały się długie kolejki chętnych na seanse nocne, nawet te, które zaczynały się o północy. Kiedy Ladd przytaczał liczby, Lucas zasłonił ręką mikrofon słuchawki i powtarzał je na głos fachowcom od dźwięku. Byli zdumieni – proszę, oto dokonywali ostatnich poprawek w prawdziwym hicie kasowym! Ale Lucas wiele sobie po tym nie obiecywał. Wprawdzie parę godzin wcześniej sam widział tłumy przed kinem Grauman's, ale to wcale nie oznaczało, że ma w ręku pewniaka. „Czułem, że to tylko jakieś odchylenie od normy", powiedział później. Tymczasem ostrzegł Ladda, że filmy science fiction zawsze przez kilka pierwszych dni po premierze cieszą się wielkim powodzeniem, a potem ich wyniki spadają na łeb na szyję. „To jeszcze o niczym nie świadczy", powiedział Laddowi. „Nie będę chwalił dnia przed zachodem słońca... Podejrzewam, że w przyszłym tygodniu nie będzie już tak wesoło".

Wyniki nie spadły. Ani w przyszłym tygodniu, ani później. W kinie Avco Center w Los Angeles kolejki ustawiały się już przed ósmą rano, a wiele osób czekało w nich z kubkiem porannej kawy w dłoni. Na każdy z siedmiu seansów, łącznie z tym, który zaczynał się grubo po północy, sprzedawano pełną salę, czyli tysiąc biletów. Pozostałym pięciu tysiącom oczekujących osób nie udawało się dostać do kina. „W życiu czegoś takiego nie widziałem", mówił dyrektor kina, który udzielając wywiadu lokalnej gazecie, jednocześnie błagał o dodatkową pomoc. „To nie jest efekt kuli śnieżnej, to jest prawdziwa lawina". W Waszyngtonie kolejki do kina Uptown Theater rozciągały się w całej okolicy, przeszkadzając mieszkańcom, zirytowanym z powodu puszek po piwie walających się na chodnikach i powietrza gęstego od dymu skrętów. („To inwazja!", grzmiał jeden z sąsiadów). W San Francisco pewien sfrustrowany właściciel stacji benzynowej pozamykał na klucz toalety, ponieważ bez przerwy korzystali z nich ludzie stojący w kolejce do kina. Pobliska gospoda przygotowała potrawę o nazwie „specjał z Gwiezdnych wojen" – z myślą o tych wszystkich, którzy zmęczyli się czekaniem i zamiast do kina, wybrali się jednak do baru. W kinie Grauman's, przed którym limuzyny – co Lucas widział na własne oczy – wysadziły Hugh Hefnera w otoczeniu całej świty króliczków „Playboya" (były na kilku seansach), personel ledwie nadążał ze sprzątaniem ogromnych stosów papierowych kubków i pudełek po popcornie. „Owszem, spodziewaliśmy się zainteresowania", mówił z niedowierzaniem jeden z kierowników obiektu. „Ale nikt nie oczekiwał, że ruch będzie aż tak duży".

Niespodziewany sukces

Opinię tę podzielał Lucas, który wszystko, co się działo wokół filmu, przyjmował z osłupieniem. „Nie miałem bladego pojęcia, że tak się stanie", stwierdził później. „Mówię szczerze – bladego". Gary Kurtz domyślił się, że trzymają w garści coś nadzwyczajnego, już w dniu premiery – gdy gościł w audycji jednej ze stacji radiowych, z telefonów słuchaczy dowiedział się, że niektórzy z nich widzieli „Gwiezdne wojny" już parę razy. „Mieliśmy nadzieję i oczekiwaliśmy, że film będzie się cieszył powodzeniem. Ale uważaliśmy, że potrzeba na to trochę czasu", powiedział Kurtz w jednym z wywiadów. „Czegoś takiego z całą pewnością się nie spodziewaliśmy".

Oglądanie filmu po kilka razy i długie oczekiwanie w kolejce po bilety szybko stało się częścią doświadczenia zwanego „Gwiezdnymi wojnami", które jednoczyło wszystkich Amerykanów niezależnie od statusu społecznego – nawet senator celebryta Ted Kennedy stał po bilety razem z innymi. (Dla prezydenta Cartera zorganizowano pokaz prywatny w prezydenckiej rezydencji Camp David).

„Nasze badania wykazały, że jeżeli ludzie dłużej stoją w kolejce, film bardziej im się podoba", triumfował jeden z dyrektorów wytwórni Fox9, a satyryczka Erma Bombeck żartowała, że do jej lokalnego kina kolejka była tak długa, że jedna dziewczyna, zanim wreszcie dotarła do kasy, musiała już kupić bilet normalny, a nie ulgowy. Fani, stojąc po bilety na piąty, dziesiąty czy dwudziesty seans, przechwalali się, ile razy oglądali film, i przerzucali cytatami z dialogów. Jesienią jedno z kin szacowało, że osiemdziesiąt procent jego widzów stanowili ci, którzy wielokrotnie oglądali „Gwiezdne wojny". Aby zaspokoić niesłabnący popyt, niektóre kina puszczały film na okrągło przez wiele tygodni, co w końcu prowadziło do doszczętnego zniszczenia eksploatowanej ponad miarę kopii. Fox z przyjemnością wymieniał zniszczone rolki taśmy filmowej za siedemset dolarów sztuka. Entuzjazm krytyków filmowych był natychmiastowy i wydawał się zaraźliwy. „Gwiezdne wojny to wspaniały film", głosił w dniu premiery magazyn „Variety". Krytyk „Los Angeles Timesa" Charles Champlin który rok wcześniej odwiedził Lucasa na planie, wprost kipiał pochwałami i nazywał film „zrobionym z największym rozmachem familijnym obrazem roku". Ku prawdopodobnemu zachwytowi Lucasa wymierzył cios hollywoodzkiej mentalności, twierdząc, że „Gwiezdne wojny" to najlepszy dowód na to, iż „pasji twórczej pojedynczego artysty filmowego nie da się zastąpić żadną korporacją". Okładka „Time'a" w pierwszym tygodniu po premierze sławiła „Gwiezdne wojny" jako „najlepszy film roku", a wewnątrz wydania krytyk Jay Cocks, kolejny fan Lucasa, chwalił obraz, pisząc, że jest to „produkt nadzwyczajny: podświadoma historia kina, opakowana w pasjonującą akcję pełną zwrotów i przygód, ozdobiona najbardziej genialnymi efektami, jakie kiedykolwiek wymyślono na potrzeby kina".

Uznanie ze strony Champlina i Cocksa nie powinno i nie mogło dziwić – mimo wszystko byli to fani Lucasa. Szybko się jednak okazało, że Lucas i „Gwiezdne wojny" wspinają się na szczyty popularności, zdobywając coraz więcej pozytywnych opinii krytyki. Gary Arnold z „Washington Post" wyraźnie nawiązał do źródeł inspiracji Lucasa, nazywając jego film „błyskotliwą, radosną syntezą motywów i frazesów z komiksów i seriali o Flashu Gordonie i Bucku Rogersie" i przyznając, że Lucas „znakomicie okiełznał własne, karmione kinematografią fantazje". Vincent Canby z „New York Timesa" – ostry, wzbudzający respekt krytyk – ocenił, iż „Gwiezdne wojny" pozbawione są wszelkiej głębi, ale za to należy im się uznanie za „humor". Gene Siskel, piszący dla „Chicago Tribune", starał się wsadzić kij w mrowisko, narzekając, że Vader wygląda jak „żaba pokryta czarnym winylem", musiał jednak przyznać, że ujęła go „wybuchowa" wrażliwość Lucasa. „Film jest po prostu zabawny – pisał Siskel – a co go stawia dużo powyżej przeciętnej, to spektakularne efekty specjalne".

Komputery z uczuciami

Film doczekał się też sporej grupy oponentów – należeli do niej przeważnie ci krytycy, którzy szybko wyczuli, że Lucas stworzył zupełnie nową jakość – kino, do którego chodzi się dla czystej przyjemności, by przy kubełku popcornu cieszyć się dobrą rozrywką – i nie bardzo wiedzieli, co mają o niej myśleć. Krytyk agencji United Press International stwierdził, że to, co obejrzał, było „rozpaczliwą nudą, i nic a nic go nie obchodziło, jaki los spotkał bohaterów", lamentował, że film Lucasa to „nic nie wart »Star Trek« za dziewięć i pół miliona dolarów". W tych najbardziej negatywnych opiniach oskarżano Lucasa o to, że ogłupia widzów i sprowadza kino do najniższego możliwego poziomu. Joy Gould Boyum z „Wall Street Journal" narzekała, że to „załamujące", iż Lucas stracił czas, pieniądze i talent „na coś tak infantylnego". Ta krytyka z pewnością musiała go zaboleć, ponieważ również Marcia często kierowała pod adresem męża podobne słowa, twierdząc, że powinien robić głębsze, bardziej artystyczne kino. Na łamach tabloidu „New York Post" dziennikarz Pete Hamill nazwał „Gwiezdne wojny" „najprawdziwszym dowodem na to, że wkroczyliśmy w nową erę cudownego nonsensu", choć przyznał, że ten film to wprawdzie „kino wielkie i głupie", ale przynajmniej „dobre"

Inni krytycy sugerowali, że film Lucasa jest prosty i czarno-biały, co wcale nie wychodzi mu na dobre. „Wielki hit, świetnie sprzedające się »Gwiezdne wojny« to jeden z najbardziej rasistowskich filmów, jakie wyprodukowano", napisał Walter Bremond pod nagłówkiem „»Gwiezdne wojny« i Czarni" w afroamerykańskiej gazecie „New Journal and Guide". „Uosobienie zła w »Gwiezdnych wojnach« nosi czarne barwy i mówi głosem czarnego człowieka... Postać ta wzmacnia stary stereotyp, że czarne znaczy złe". Inny czarnoskóry dziennikarz wskazał, że dwa droidy, gdy zostają sprzedane białemu młodzieńcowi, zachowują się i są przezeń traktowane jak niewolnicy – przez cały czas zwracają się do niego „panie". Szczególnie aktor Raymond St. Jacques nie zostawił na Lucasie suchej nitki. „Przeraziło mnie odkrycie – pisał – że czarni ludzie... nie będą mogli istnieć w galaktycznych imperiach przyszłości".

Lucas był tymi oskarżeniami zmieszany i lekko dotknięty, zwłaszcza że do roli Hana Solo omal nie zaangażował czarnoskórego aktora. Charles Lippincott natychmiast pospieszył swemu chlebodawcy z odsieczą. „W filmie ledwie dotknęliśmy tematu tej galaktyki oraz panujących na niej zasad", powiedział w wywiadzie dla „Washington Post". Debata przelała się na listy, krążące po całym kraju. Włączyli się w nią fani „Gwiezdnych wojen", podkreślając w „Los Angeles Timesie", że w świecie stworzonym przez Lucasa żyje ze sobą w harmonii mnóstwo różnych istot.

Równie chętnie, jak krytykowano „Gwiezdne wojny" za rasizm, doszukiwano się w nich alegorii i podtekstów religijnych. Pewien felietonista przypisywał sukces filmu przekazowi pochodzącemu jakoby wprost z Biblii; według niego Obi-Wan przybywa jako wybawiciel, a po jego śmierci uczniowie mistrza stają się potężniejsi. Kurtz, z typowym spokojem wyznawcy zen, ostrzegał przed dopatrywaniem się w obrazie podobieństw do jakiejkolwiek religii. „Sęk w tym, że prawie każdy człowiek odnajduje w tym filmie elementy, które pasują do jego życia", stwierdził w wywiadzie dla „Los Angeles Timesa".

Felietonistka Ellen Goodman trafiła chyba bliżej sedna, dopatrując się w „Gwiezdnych wojnach" wizji ludzkości borykającej się z maszynami i nową technologią – czyli motyw, który Lucas wykorzystał już wcześniej, pokazując Petera Brocka zmagającego się ze swoim sportowym autem na planie filmu „1:42:08". „Chcemy nadejścia ery komputerów, ale z miejscem na ludzkie uczucia. Chcemy maszyn, ale nie takich, które by nami kierowały", pisała. „Chcemy technologii, ale takiej, nad którą sami będziemy panować". Inni dopatrywali się u Lucasa nawiązań do sytuacji w Wietnamie, choć reżyser, ostrożny w kwestiach politycznych, publicznie zaprzeczył wszelkim teoriom politycznym i stłumił spekulacje co do ukrytego znaczenia swojego filmu...

Jemu zaś do szczęścia wystarczyłoby, aby „Gwiezdne wojny" były zwyczajną rozrywką dla mas. Zaledwie rok wcześniej kinomani tłumnie szli na filmy typu „Taksówkarz", „Wszyscy ludzie prezydenta", „Sieć" i „Strażnik prawa" – obrazy, które kreowały antybohaterów i wzmacniały narastające rozczarowanie amerykańskich wielbicieli kina mediami, prawem i polityką. Lucasa to znużenie światem szczerze przygnębiało. Martwił się o skutki, jakie odciśnie ono na pokoleniu dorastającym w cieniu afery Watergate i wojny w Wietnamie, wychowanym jedynie na filmach o przestępcach i spiskowcach. „Gwiezdne wojny" były więc jego odpowiedzią na cynizm, zastrzykiem optymizmu podanym chorej amerykańskiej psychice. „Zabawa – oto najwłaściwszy opis tego filmu", wyjaśnił Lucas. „Jest przeznaczony dla młodych ludzi... Młodzi nie mają już fantazji... Mają tylko Kojaka i Brudnego Harry'ego. Wszystkie dzieciaki biegają po ulicy i chcą zostać gliniarzami, ponieważ oglądają tylko filmy o nieszczęściach, niepewności i prawdziwych zagrożeniach".

W „Gwiezdnych wojnach" Lucas nie proponował żadnej dwuznaczności moralnej. W jego uniwersum nie było żadnych wątpliwości, kto jest dobry, a kto zły.  Reżyserowi się to podobało – i widzom też. Szczęśliwe zakończenie „Gwiezdnych wojen", zauważył „Time", było „w dzisiejszych czasach rzadkością" i nawet Gene Siskel skłonny był się zgodzić, że spektakularny sukces obrazu wyraźnie świadczył o jednym – mianowicie że Amerykanie są znowu gotowi iść do kina i dobrze się bawić. „Dajcie nam stare filmy przygodowe ze szczęśliwym zakończeniem", apelował. Krytyk z „Boston Globe" ujął to jeszcze celniej: „Idźcie do kina – i dobrej zabawy".

Książka „George Lucas. Gwiezdne wojny i reszta życia" Briana Jay Jonesa w tłumaczeniu Małgorzaty Miłosz, Katarzyny Rosłan i Agnieszki Wyszogrodzkiej-Gaik ukazała się nakładem wydawnictwa Wielka Litera. Śródtytuły pochodzą od redakcji.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

W Międzynarodowy Dzień "Gwiezdnych Wojen", czyli nieoficjalne święto fanów sagi, przypominamy tekst, jaki ukazał się w "Plusie Minusie" w grudniu 2016 roku.

Prapremiera „Gwiezdnych wojen" miała miejsce 1 maja w Northpoint Theater w San Francisco – tym samym kinie, w którym cztery lata wcześniej z sukcesem zadebiutowało „Amerykańskie graffiti". Lucas siedział obok Marcii, która chwilowo oderwała się od montowania „New York, New York", i przygotowywał się na najgorsze. Wcześniej ostrzegł montażystę Paula Hirscha, że najprawdopodobniej będą musieli ciąć cały film jeszcze raz. Marcia zdradziła mężowi, co uważa za probierz sukcesu „Gwiezdnych wojen": „Jeżeli widownia nie zacznie wiwatować, kiedy Han Solo dosłownie w ostatniej chwili przyleci z pomocą Luke'owi, ściganemu przez Dartha Vadera, to będzie znak, że mamy totalną klapę". Kiedy na sali kinowej przygasały światła, Lucas spojrzał w oczy Alanowi Laddowi, który – podobnie jak on – miał opinię maniaka „Gwiezdnych wojen". Nie, ten film po prostu nie mógł być klapą.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Jan Maciejewski: Granica milczenia
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Upadek kraju cedrów