Marcin Kołodziejczyk zapadł mi w pamięć zbiorem reportaży „Dysforia"; na Marcina Podolca już dawno miałam oko za sprawą jego komiksów, tak autorskich, jak powstałych na kanwie cudzych tekstów. Ale ze zderzenia dwóch talentów nie zawsze wynika akt strzelisty, zwłaszcza gdy w grę wchodzą ambicje. Tu też ich (ambicji) nie zabrakło, lecz obaj nadali im właściwy kierunek. „Morze po kolana" jest reporterską perełką, wykreowaną słowem i obrazkiem. Zdarzało mi się już wielokrotnie czytać komiksy-reportaże, ale najczęściej były to rysowane dzienniki autora, w których on sam odgrywał istotną rolę.
Trzech z fasonem
Tym razem jest inaczej. Żaden z Marcinów nie pojawia się w opowieści. Choć nieobecni, tworzą wirtuozerski duet: co jeden przemilcza, drugi dopowiada ilustracją. Podolec portretuje postaci jak żywe, Kołodziejczyk wkłada im w usta dialogi z życia wzięte. A choć wiadomo, że jeden ma zacięcie karykaturzysty, zaś drugi – wyczucie frazy godne kabaretu; że całości daleko do realizmu, to i tak ma się poczucie dotarcia do jądra prawdy o Polsce B z pierwszych dekad XXI stulecia. Właściwie, czas tu nie ma znaczenia. Ważny jest sezon – po sezonie. Znaczy, martwy. Kiedy turyści opuszczają pensjonaty, pokoje gościnne i pola namiotowe, oazą życia towarzyskiego staje się przystanek autobusowy. Nie wszystkim miejscowym tam po drodze, a i nie każdego akceptują stali przystankowi bywalcy.
Jak by ich opisać? „Trzech ich było, trzech z fasonem, dwóch wesołych, jeden smutny, bo miał żonę". Ten trzeci to Gumowy, z zawodu wulkanizator, inwalida (efekt wypadku przy pracy) na rencie, żonaty z Eweliną, lat 24. O jej wierność lepiej nie pytać, co Gumowego doprowadza do rozpaczy.
„Pierwszy raz wulkanizator poszedł na tory kolejowe ze złym zamiarem wobec siebie w przeddzień Matki Boskiej Zielnej" – relacjonuje Kołodziejczyk. Potem następują jeszcze dwie podobne próby, żadna nie zwieńczona powodzeniem.
To dlatego w Gumowym narasta złość wobec drugiego muszkietera z przystanku, niejakiego Szczurka, któremu całkiem niechcący udaje się rejterada z doczesności. I to akurat w chwili, gdy Szczur decyduje się na emigrację zarobkową, której słodyczy miał już okazję doświadczyć. Londyn nie przyniósł mu fortuny ani szczęścia, mimo że przez moment tak się wydawało. Trochę odłożonych funtów pozwoliło mu łudzić się, że spotkał kobietę, z którą coś, go połączy – na przykład dziecko, choć co do własnego ojcostwa w danym przypadku miał duże wątpliwości. Jednak nie wyszło, a w dodatku w okolicy zawaliła się chałupa dziada zwanego Wajdelotą. „Mniej więcej wtedy Szczurek odczuł w sobie ziarno niepokoju. Takie jakby zagmatwanie. To się w nim sfermentowało i... " – i podzielił się z kolegami wyjazdowymi planami.