Dlaczego? Bo większość protestujących opowiadała się przeciwko zaostrzaniu przez rząd prawa o aborcji. Sęk w tym, że to nie rząd przedstawił projekt ustawy, lecz organizacja Ordo Iuris. Zebrała ponad 400 tys. podpisów i skierowała do Sejmu. Protestujący krzyczeli wczoraj: „Jarosław, kobiety zostaw", choć akurat prezes PiS dwa tygodnie temu głosował w Sejmie przeciwko odrzuceniu projektu lewicy, liberalizującego dzisiejsze przepisy.

Równocześnie nie brak w proteście odniesień do religii (jak choćby szyderstw z krzyża czy różańca), choć Episkopat zdążył się już wyraźnie wypowiedzieć krytycznie w sprawie karania kobiet za aborcję.

Ale nieporozumienia bądź zła wola są i po drugiej stronie. Telewizja publiczna nazywa protest „proaborcyjnym", a szef MSZ pytany o demonstracje wzruszył ramionami, mówiąc arogancko: „Niech się bawią".

To zachowanie partii rządzącej zdumiewa, bo to jednak PiS podpalił lont do bomby, jaką może się okazać czarny protest. Zamiast skierować oba projekty – zarówno liberalny, jak i konserwatywny – do komisji i problem na jakiś czas rozładować, większość Klubu PiS zagłosowała inaczej niż Jarosław Kaczyński. Lewicowy projekt trafił do kosza, Sejm zajmuje się zaś wyłącznie drakońskim projektem konserwatywnym. Efekt? Mimo fatalnej pogody na ulicach polskich miast demonstrowały dziesiątki tysięcy osób.

Gdyby teraz PiS wyraźnie stwierdził, że jest przeciwny karaniu kobiet za aborcję, że nie chce ścigania lekarzy, którzy, ratując życie matki, doprowadzą do śmierci nienarodzonego dziecka, że nie zakaże przerywania ciąży, która jest wynikiem gwałtu, sytuacja może wyglądałaby inaczej. Ale PiS nie docenił potencjału tego protestu i poniósł komunikacyjną klęskę. I przyjdzie mu za to słono zapłacić.