Trwa też licytacja na wysokość sumy, której rząd miałby się od Niemiec domagać. Początkowo była mowa o miliardach, potem o setkach miliardów. – Bilion dolarów amerykańskich – rzucił w weekend w Radiu Maryja Mariusz Błaszczak. – Jeszcze więcej – dorzucił w poniedziałek minister spraw zagranicznych Witold Waszczykowski.

Dla każdego, kto zna polską historię, jest jasne, jaki ogrom zniszczeń pozostawiła w Polsce II wojna światowa. Od strony moralnej trudno jest stwierdzić, że Niemcy wyrównały rachunki krzywd. Jeśli przypomnimy sobie, że zaledwie paręnaście lat temu Berlin został zmuszony do wypłaty odszkodowań robotnikom przymusowym, którzy pracowali dla III Rzeszy, trudno uznać sprawę za zamkniętą.

Nie sposób jednak oprzeć się wrażeniu, że sposób, w jaki PiS podchodzi do reparacji, nie przybliża nas ani trochę do tego, by dostać pieniądze od Niemiec ani też by odstąpić od roszczeń w ramach wynegocjowania ważnego ustępstwa ze strony Berlina w bieżących sprawach. Skutecznym pomysłem na uzasadnienie konieczności wypłaty przez Niemcy odszkodowań byłoby utworzenie funduszu – np. na stypendia dla młodzieży z zapóźnionych regionów Polski albo odbudowę infrastruktury, której budowę przerwała wojna. Fundusz ten mógłby być zasilany właśnie niemieckimi pieniędzmi. Zamiast tego mamy wyłącznie nakręcanie emocji i psucie relacji z Berlinem. Asertywność w polityce międzynarodowej nie oznacza, że patriotyczne emocje mają zastąpić dyplomację. Nie musimy zgadzać się we wszystkim z Niemcami. Ale wiele trudnych spraw da się załatwić w sposób, który nie powoduje nieodwracalnych szkód we wzajemnych relacjach.

Kartą trudnej polsko-niemieckiej przeszłości można zagrać umiejętnie. Ale jeśli oswajamy Niemców z faktem, że gramy reparacjami na wewnętrznym, politycznym rynku, sami zmieniamy polityczną bombę atomową w kapiszon.