Temat aborcji jest obecny w polskiej debacie publicznej od 1989 roku. Co jakiś czas wraca, budząc skrajne emocje. Od 1993 roku obowiązuje ustawa, która (w obecnym kształcie) zezwala na przerwanie ciąży w trzech przypadkach. Potocznie określa się ją mianem „kompromisu aborcyjnego". Przez ćwierć wieku jej obowiązywania kilkakrotnie usiłowano ją zmienić. Raz na bardziej liberalną, innym razem bardziej konserwatywną. Bez skutku.
Kiedy w 2015 roku do władzy doszło Prawo i Sprawiedliwość, wydawało się, że ustawa zostanie zaostrzona. Ale nic takiego się nie stało. Obywatelski projekt ustawy całkowicie zabraniający aborcji PiS wrzuciło do kosza w 2016 roku. Zamiast tego rząd Beaty Szydło zaproponował mglisty program „Za życiem".
Teraz w Sejmie utknął – również obywatelski – projekt wykreślający z obecnych przepisów tzw. eugeniczną przesłankę do aborcji. Wszystko wskazuje na to, że nieprędko – mimo nacisków inicjatorów i wsparcia biskupów – opuści on sejmowe komisje i stanie na posiedzeniu plenarnym. Bo choć dla części posłów PiS jest to temat ważny, to kierownictwo partii uznaje, że teraz nie warto zawracać sobie tym głowy. Są sprawy ważniejsze.
Analizując przeróżne wypowiedzi przedstawicieli partii rządzącej, można nawet zaryzykować tezę, że temat nie zostanie w ogóle podjęty w tej kadencji.
Dlaczego? Po pierwsze, dobry czas na to już minął. Przed PiS wybory samorządowe, a za moment europejskie i parlamentarne. Temat światopoglądowy jest niewygodny i lepiej odłożyć go ad acta. Po drugie, PiS – co pokazują przykłady z przeszłości – gra tą sprawą tylko wtedy, gdy może coś zyskać. Kiedy uznaje, że może stracić, wstydliwie chowa głowę w piasek.