W poniedziałek miał miejsce atak na posterunek wojskowy w bezpośrednim sąsiedztwie prestiżowej akademii wojskowej w Kabulu. Zginęło 11 żołnierzy. W sobotę w potężnej eksplozji ambulansu wyładowanego materiałami wybuchowymi w dzielnicy zagranicznych ambasad i budynków rządowych zginęły co najmniej 103 osoby, a 235 zostało rannych.
Był to najkrwawszy akt terroru w afgańskiej stolicy od maja 2017 roku, gdy w eksplozji przy ambasadzie Niemiec życie straciło 150 osób. Z kolei 20 stycznia także w Kabulu doszło do ataku na hotel Intercontinental, w którym zginęło 40 osób, w tym 25 Afgańczyków i 15 cudzoziemców.
Nieco wcześniej w zamachu na biura organizacji Save the Children w Dżalalabadzie zginęło sześć osób. Wiele organizacji pomocowych rozważa zaprzestanie działalności w kraju. Z licznych raportów z Afganistanu wyłania się obraz kraju na granicy upadku.
Rząd jest podzielony, wypowiadają mu posłuszeństwo gubernatorzy prowincji, korupcja jest wszechobecna, dezercje w armii są niemal powszechne, a wpływy pokonanych w następstwie inwazji USA w 2001 r. talibów rozciągają się na niemal 40 proc. powierzchni kraju.
Jak piszą w „Foreign Affairs" Kosh Sadat i Stanley McChrystal, były dowódca sił USA w Afganistanie, wyposażona i wyszkolona przez doradców z USA i ich sojuszników, w tym Polski, afgańska armia licząca w sumie 180 tys. żołnierzy jest widoczna jedynie na licznych punktach kontrolnych w całym kraju. Na tym kończy się w zasadzie jej rola. – Talibowie są obecnie najsilniejsi od 2001 roku – czytamy w „Foreign Affairs".