Pierwsze protesty Palestyńczyków miały miejsce już w środę w Gazie. Jeszcze przed deklaracją Donalda Trumpa uznającą Jerozolimę za stolicę Izraela i przeniesienia tam ambasady USA. W czwartek doszło do starć z policją i zamieszek na okupowanym Zachodnim Brzegu.
Największa fala protestów spodziewana jest w piątek po muzułmańskich modlitwach. Radykalny Hamas, w którego władaniu jest Strefa Gazy, nawołuje do trzeciego w ostatnich dwu dekadach powstania palestyńskiego. – To wypowiedzenie wojny Palestyńczykom – mówi Ismail Hanija, szef Hamasu.
Nie widać jednak, aby wściekłość Palestyńczyków przybierała postać intifady. Na Zachodnim Brzegu ogłoszono strajk generalny. Izraelska armia i siły policyjne są w stanie pogotowia.
Oburzenie w świecie muzułmańskim jest ogromne, ale jak na razie nie sposób ocenić, jakie osiągnie ostatecznie rozmiary. W piątek zbiera się Rada Bezpieczeństwa ONZ, w sobotę obradować będzie Liga Państw Arabskich, a w środę Organizacja Współpracy Islamskiej. Od przyjętych na tych gremiach decyzji zależeć będzie nie tylko dalszy przebieg protestów ale i losy martwego od lat procesu pokojowego na Bliskim Wschodzie.
Wśród obserwatorów wydarzeń w tej części świata przeważa pogląd, że w obecnej sytuacji o palestyńsko-izraelskich negocjacjach pokojowych można na długo zapomnieć. – Nic nie wskazuje na to, aby USA miały jakiś plan, na podstawie którego można by mówić o szansach na pewne uregulowanie konfliktu – mówi „Rzeczpospolitej” sir Richard Dalton, były brytyjski konsul generalny w Izraelu.