Emocje po upadku negocjacji w sprawie koalicji zwanej jamajską są tak wielkie, że powrót do stołu rokowań polityków chadeckich z CDU i CSU, Zielonych i liberałów z FDP byłby cudem. Okazało się, że największym problemem jest imigracja, która zgodnie z oficjalnym przekazem miała na Niemcach nie robić wielkiego wrażenia.

Wszystkie inne rozwiązania poza egzotyczną jamajską koalicją są dla nas gorsze – zarówno wymuszony powrót do wielkiej koalicji chadeków z socjaldemokratami, jak i niestabilny rząd mniejszościowy. Nie mówiąc już o długotrwałym chaosie politycznym, wywołanym nową kampanią i kolejnymi wyborami, których wynik może to zamieszanie pogłębić.

Jamajka to wymarzona koalicja, głównie dlatego, że szczególnie kłopotliwą dla Polski SPD zastąpiłyby w rządzie dwa mniejsze ugrupowania – Zieloni i FDP. Niekorzystne dla nas zapędy jednej z nich – jak w wypadku liberałów wynikające ze słabości do Rosji, w czym są podobni do socjaldemokratów – uśmierzałoby drugie, krytyczne wobec neoimperializmu Moskwy. Z kolei otwartość Zielonych na rozmontowywanie wolnego unijnego rynku zgodnie z pomysłami protekcjonisty Emmanuela Macrona niwelowaliby liberałowie. A obie partie, w tej pięknej polskiej wizji niemieckiego rządu, mogły nawet wpłynąć na rezygnację Berlina z budowy drugiej nitki Nord Stream (prestiżowy brytyjski tygodnik „Economist" sugerował ostatnio, że koalicja jamajska „od nowa przemyśli" ten kontrowersyjny projekt).

Koniec Jamajki może oznaczać też polityczny koniec Angeli Merkel. Co też byłoby niekorzystne dla Polski. Merkel, pewnie nie tylko dlatego, że ma – po mieczu – polskich przodków, jest politykiem, pewnie ostatnim na tak wysokim stanowisku w Niemczech, który rozumie, że pojednanie między naszymi krajami było możliwe dzięki gotowości Polaków do wybaczenia niemieckich zbrodni.

Następny kanclerz może już o Polsce myśleć wyłącznie w kategoriach twardych interesów Niemiec, a wtedy aspekt historyczno-moralny zniknie.