Wystarczyło, że dłużnik wpłacał cokolwiek, np. 10 zł na swoje dzieci, by nie można mu było zarzucić zapisanej w kodeksie karnym „uporczywości" i ścigać tak, jak na to zasługiwał. Alimenty nie były więc ściągane skutecznie, co oznacza, że mechanizm zapisany w prawie był martwy.

W marcu Sejm znowelizował kodeks. Wystarczyło wpisać dwie proste zasady. Po pierwsze, wprowadzić możliwość obciążenia grzywną dłużnika alimentacyjnego, którego zaległości równe są trzem miesięcznym należnościom zasądzonym przez sąd. I nie ma już mowy o interpretacyjnych sporach na temat tego, ile trzeba wpłacić (a raczej, ile można było nie wpłacać) na potrzeby własnego dziecka. Ten przepis pełni funkcję kija.

Mechanizm drugi to pole do negocjacji, czyli klasyczna marchewka. Chcesz uniknąć grzywny? Możesz sam dopłacić należność i nie będziesz ścigany, jeśli zrobisz to dobrowolnie w 30 dni od przesłuchania w charakterze podejrzanego. Dziś już wiadomo, że wielu dłużników z takiej możliwości skwapliwie korzysta, a wysokość zaległości alimentacyjnych maleje.

Aż dziwne, że nikomu te proste rozwiązania nie przyszły do głowy wcześniej. Dziwne? Może nie. Przecież w prawie przypadków podobno nie ma. Przepisy są bowiem odzwierciedleniem interesów i społecznych układów. Widzimy to gołym okiem, obserwując polityczne przepychanki. A alimenty? Może przez wszystkie te lata matki obarczone potomstwem miały mniejszą siłę przekonywania ustawodawcy. Może panowała atmosfera zrozumienia dla Zdzicha czy Władka, z których każdy jest przecież swoim chłopem... To się jednak pomału kończy. Coraz więcej mężczyzn chce być ojcami, nawet jeśli małżeństwo nie przetrwało. Chcą spędzać czas z dziećmi. I dbają o to, by mieć do tego prawo.