Za sprawą tej pasji nazwy miejscowości leżących poza granicami Polski na polskich drogowskazach mają być dwujęzyczne. A nie, jak do tej pory, prawie zawsze wyłącznie w języku kraju, do którego należą. Czyli będzie Vilnius/Wilno, a nie tylko Vilnius. Takiemu rozwiązaniu nic nie można zarzucić. Po pierwsze, pozwala wszystkim zrozumieć, w jakim kierunku jadą: Polakom, którzy nie muszą wiedzieć, co to jest Vilnius. I zagranicznym turystom czy kierowcom tirów, którzy na mapie widzą właśnie litewskojęzyczną wersję.

Po drugie, dzięki temu, że zmiana nie polega na pozostawieniu na drogowskazach tylko języka polskiego, nie mogą się pojawić podejrzenia, że Polacy mają jakieś aspiracje wobec Wilna czy innych miast na wschód od naszych granic. Unikamy kontrowersji, które wywołał projekt nowego polskiego paszportu – z wizerunkami wileńskiej Ostrej Bramy i lwowskiego Cmentarza Orląt. MSWiA wycofało się ostatecznie z tego pomysłu – i chwała mu za to.

Swoją drogą to ciekawe, że sprawa nazw miejsc docelowych była – i często nadal jest – swobodnie traktowana przez różne kraje. Zarówno na drogach dla samochodów, jak i w pociągach czy na lotniskach. Pod wspomnianym Wilnem przez wiele lat utrudniał życie obcokrajowcom wielki drogowskaz do Karaliaučiusa. Nieliczni wiedzieli, że tam należy skręcić na drogę do Kaliningradu. W prawie wszystkich portach lotniczych nazwy występują w dwóch wersjach – w języku kraju, z którego się wylatuje, i tego, do którego się leci. Z kolei na kolei króluje wersja, z którą w odmianie drogowej starł się poseł Chruszcz.

Przyznam, że w czasach PRL studiowanie rozkładów jazdy PKP, w których występowały Oostende, Leipzig Hbf, Paris Nord czy Moskva Bielorusskaia, wywoływało we mnie dreszcz emocji. Bo dawało kontakt z egzotyką, z czymś niedostępnym. Ale tablice stojące przy drodze mają być jak najmniej egzotyczne i ułatwiać dojazd do celu. Miłej podróży!