Być może Hanna Gronkiewicz-Waltz ma po prostu pecha. Być może to nie do końca sprawiedliwe, że na nią właśnie spada całe odium za prawie 30 lat funkcjonowania w Warszawie różnych gangstersko-politycznych układów, w których, jak na początku XX w. w Nowym Jorku, liczyło się tylko, kto komu ile da i w jakiej walucie. Całe lata 90. miastem rządził tzw. układ warszawski do spółki z gangsterami z Pruszkowa. Potem gangsterzy pokończyli wydziały biznesu i zarządzania oraz prawa (niektórzy dostali się nawet na aplikacje), a układ na dobre zagnieździł się w ratuszu.

Symbolem tamtej Warszawy są rządy Marcina Święcickiego i Pawła Piskorskiego, potem Wojciecha Kozaka. To wtedy do prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, jak głosiła ratuszowa wieść, udała się po pomoc delegacja francuskich biznesmenów, narzekając, że stawki łapówek w mieście zrobiły się już tak wysokie, że ich nie stać...

A potem zaczęła się nowa epoka: kilkudziesięciopiętrowych wieżowców ze stali i szkła oraz czyszczenia centrum miasta z niepotrzebnych emerytów. Dzika reprywatyzacja była zaledwie jednym z elementów tej polityki. I nikomu do głowy nie przyszło, by położyć jej kres. Nie próbował tego Kazimierz Marcinkiewicz, nie próbował, stawiany dziś za wzór, Lech Kaczyński. Co więcej, palcem nie kiwnął także minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro, gdy 24 stycznia 2006 r. komisarz z nadania PiS Mirosław Kochalski zwracał handlarzowi roszczeń Markowi M. kamienicę przy ul. Nabielaka, w której mieszkała zamordowana później w niewyjaśnionych okolicznościach Jolanta Brzeska. Marek M. nabył prawa do ponad 50 nieruchomości. Ale wtedy widać nie było politycznej atmosfery do walki z warszawskim układem.

Może zatem to nie jest sprawiedliwe, że dziś za to wszystko rachunek zapłaci Hanna Gronkiewicz-Waltz. Ale pani prezydent sama wybrała swój los. Przez lata przyjmowała przecież zastaną sytuację jako coś oczywistego i normalnego. Nie słuchała lokatorów, organizacji społecznych i zwykłych ludzkich skarg. Pozwalała, by jej ludzie twórczo rozwijali przekręty reprywatyzacyjne. Nie wiem, czy odniosła z tego jakąkolwiek osobistą korzyść, ale wiem, że fortuny wyrosłe na tym procederze umacniały bezsilność prawa. W mieście panowała atmosfera życzliwego przyzwolenia dla złodziei i arogancja wobec pokrzywdzonych. I za to dziś pani prezydent politycznie płaci. Ma pecha, że polityczne zyski z tej transakcji trafią do konkurentów. Ale i PiS nie utuczy się za bardzo na warszawskiej reprywatyzacji, bo za mocno sam w niej uczestniczył.