W Hiszpanii pojawiło się zjawisko podobne do tego, które doprowadziło do wyboru Donalda Trumpa w Ameryce, brexitu na Wyspach, ale także obrania antyeuropejskiego kursu przez Polskę. Gdy bezrobocie i polaryzacja dochodów gwałtownie wzrosły, ludzie zaczęli szukać łatwych rozwiązań dla powstrzymania spadku poziomu życia. W całym kraju niespodziewany sukcesy odniosło populistyczne, radykalne lewicowe ugrupowanie Podemos, a w samej Katalonii dodatkowo wiatr w żagle złapał ruch nacjonalistyczny.

Proponowany lek jest jednak gorszy od choroby. Po śmierci Franco 42 lata temu Hiszpania zbudowała stabilną demokrację opartą na kompromisie między siłami dawnego reżimu a represjonowaną lewicą, między Madrytem a dążącymi do większej autonomii regionami, przede wszystkim Krajem Basków i Katalonią. W targanym przez radykalizm islamski czy rosyjski imperializm świecie to wielka wartość, jeden z filarów stabilności zachodnioeuropejskiej cywilizacji, do której i my chcemy przecież należeć.

To nie oznacza, że Madryt nie popełnił błędów. Rządząca od sześciu lat Partia Ludowa odmawiała wszelkich negocjacji z władzami Katalonii o zmianie statusu autonomii, co rozładowałoby nacjonalistyczną gorączkę. Zaś w przeciwieństwie do Niemiec Gerharda Schrödera Hiszpania Mariano Rajoya przeprowadziła niezbędne reformy rynkowe w pogrążonej w kryzysie Europie, przez co ich koszt socjalny okazał się wyjątkowo wysoki.

W ostatnich dniach z Katalonii nadchodzi coraz więcej sygnałów, że większość mieszkańców prowincji nie chce niepodległości wprowadzonej wbrew regułom konstytucyjnym. Ale dla Madrytu to nie powinien być powód do tryumfu. Chodzi raczej o ostrzeżenie, że więcej okazji do przekształcenia Hiszpanii w kraj, w którym odnajdują się wszystkie narodowości, wszyscy obywatele, może już nie być. Mariano Rajoy nie może tej szansy zmarnować.