Choć na razie można tylko uprawiać futurologię. Bo do wyborów, w których – jak się spekuluje – mógłby wystartować, jeszcze ponad trzy lata. To jedna dziesiąta życia właściciela Facebooka i ewentualnego kandydata.

Zresztą przez trzy ostatnie lata świat się bardzo zmienił, możliwe, że zmieni się i za kolejne trzy. Okazało się, że granice nie są stałe, nawet w Europie. Instytucje zachodnie zaś nie tak trwałe i atrakcyjne dla obywateli krajów, które zrzeszają, jak się wydawało jeszcze w czasie, gdy Mark Zuckerberg rozkręcał wielki internetowy biznes. Wiemy dziś, że wojny są realne nawet u bram Zachodu, który już o nich zapomniał i w ogóle nie brał ich poważnie pod uwagę. I że te wojny są inne niż te z ery przedfacebookowej – rozgrywają się w znacznym stopniu w internecie. Stało się też jasne, że prezydentem najpotężniejszego kraju może zostać człowiek bez politycznego doświadczenia, ale za to bardzo bogaty.

Zmiany, które zaszły na Zachodzie w ostatnich kilkudziesięciu miesiącach, sprzyjają kandydaturze Zuckerberga. Jest wielokrotnie bogatszy od Donalda Trumpa, dużo od niego młodszy, bez porównania lepiej sobie radzi w mediach społecznościowych, które obecny prezydent Ameryki zaprzągł do walki najpierw o przeprowadzkę do Białego Domu, a teraz o utrzymanie się w nim jak najdłużej. Jednak lepiej być królem Facebooka niż nawet najbardziej prominentnym użytkownikiem Twittera. Lepiej dla samego siebie. Pytanie natomiast, czy to dobre dla Ameryki i całego świata.

Pytań szczegółowych jest więcej. Czy połączenie w jednych rękach wielkiej władzy politycznej, wielkiego kapitału i trudnej do wyobrażenia siły, którą może dać Facebook, nie zagrozi demokracji? W jakim stopniu poglądy i mody kształtowane przez portal społecznościowy mogą wpłynąć na wynik wyborów i ocenę prezydentury? I czy nie zaszkodzą wolności słowa?

Niezależnie od odpowiedzi jedno wydaje się pewne – przybędzie teorii spiskowych. W końcu kandydat na prezydenta będzie miał dostęp do informacji o miliardach ludzi.