Najpierw szybko ogłoszono, że świadków wypadku pani premier Szydło nie ma. Odnalazła ich jednak telewizja TVN. Potem próbowano ich zdyskredytować – to także się nie udało. Prokuratura dalej jednak robiła, co mogła, by zdjąć odpowiedzialność za wypadek z rządowych kierowców. Powołała „odpowiednich" biegłych. Nie było ważne, jakie koszty poniesie młody kierowca seicento w wyniku np. konieczności wypłaty odszkodowania, gdyby uznano go za jedynego winnego. Właśnie dlatego próbowano wywrzeć na nim presję, by sam się przyznał do winy. Byłoby z głowy... Ale znowu się nie udało. Wyłączono więc z głównego śledztwa sprawę ewentualnych wykroczeń funkcjonariuszy. Sąd nie zdążył ich ocenić i sprawa została umorzona. Ale problem nie zniknął.

Wtedy bowiem zbuntowali się prokuratorzy. Nie wahali się postawić swoim szefom i głośno mówić o odpowiedzialności rządowej kolumny. Dziś wiemy, po ustaleniach dziennikarek „Rzeczpospolitej", że polegała ona m.in. na przejechaniu podwójnej ciągłej linii, przekroczeniu dopuszczalnej prędkości i jeździe bez sygnałów dźwiękowych. Ale 11 „borowików" jak jeden mąż zeznało, że sygnały były. Nawet prokuratura im nie uwierzyła. Co więcej, jak ustalili śledczy, pojazd (audi), w którym jechała pani premier w otoczeniu samochodów BOR, nie wydawał żadnych sygnałów – ani dźwiękowych, ani świetlnych. Kierowca seicento po przepuszczeniu pierwszego auta z funkcjonariuszami nie musiał więc zauważyć, że to cała rządowa kolumna. Nic dziwnego, że wnioski stawiane przez prokuraturę wykluczają się wzajemnie, a eksperci nie mają wątpliwości, że oskarżenie w sądzie upadnie.

Wszystko to bezbłędnie ocenił sąd rejonowy, który czując pismo nosem, prosił o wyłączenie go z orzekania, zapewne by się nie narażać. Błagania nie pomogły. Krakowska apelacja, o czym także pisała „Rzeczpospolita", uznała, że premier Szydło nie różni się od innych obywateli. Niestety jest w tym przekonaniu odosobniona.

Sprawa wypadku premier Szydło to książkowy przykład politycznego uwikłania prokuratury. Jak soczewka zbiera wszystkie grzechy wymiaru sprawiedliwości: usłużność wobec władzy, nieliczenie się z losem zwykłego człowieka, zamiatanie spraw pod dywan i niechęć do brania odpowiedzialności za własne rozstrzygnięcia. Pachnie „Rewizorem" i perypetiami Józefa K. jednocześnie. To bardzo brzydki zapach.