Jak bardzo, przekonują go od czasu do czasu polscy związkowcy, a ostatnio międzynarodowy awanturnik, były prezydent Gruzji, a od niedawna gubernator obwodu odeskiego Micheil Saakaszwili.
Gruzin, jak wiadomo, słynie nie tylko z niewyparzonego języka, ale również z mocno wybujałych ambicji. Ścigany w swojej ojczyźnie listem gończym, na fali legendy głównego wroga Putina pojawił się na kijowskim Majdanie, by rychło stanąć na czele międzynarodowych doradców prezydenta Poroszenki. Doradzał na tyle skutecznie, że równo przed rokiem otrzymał ukraińskie obywatelstwo, a niedługo później ważne stanowisko w administracji.
Kiedy rząd Jaceniuka się zachwiał, plotkę o tym, iż będzie jego następcą, rozsiewał tak skutecznie, że udało mu się do niej przekonać sporą część opinii światowej. Finalnie nic z tego nie wyszło, więc stał się głównym krytykiem gabinetu Wołodymyra Hrojsmana. Jak to ma w obyczaju, używa przy tym inwektyw o politykach „drugiego i trzeciego gatunku". Przy okazji oberwało się Balcerowiczowi, którego nie tylko nazwał politykiem „wyciągniętym z naftaliny" i „najemnym wybielaczem skorumpowanych reżimów", ale też zarzucił mu doradzanie przed laty skorumpowanemu rządowi Eduarda Szewardnadzego.
To prawda, że Balcerowicz doradzał Szewardnadzemu w reformowaniu Gruzji, ale ostatnim, który powinien mu robić z tego zarzut, jest Saakaszwili, przed laty stojący na czele partii popierającej Szewardnadzego, a potem minister sprawiedliwości w jego rządzie. Tak się zaczęła kariera, której kolejnym etapem było obalenie prezydenta, a potem prezydentura Saakaszwilego.
Skończyło się to wszystko bardziej niż fatalnie. Saakaszwili siłą pacyfikował pokojowe demonstracje opozycji, zasłynął z tęsknot autorytarnych i zniechęcił do siebie wszystkich dawnych sojuszników. Byłem tego jako dziennikarz świadkiem jesienią 2012 roku, kiedy przed wyborami parlamentarnymi, zamknięty w pałacu prezydenckim, wszelkimi metodami próbował zdławić nadchodzący sukces wyborczy partii Gruzińskie Marzenie.