I wysłać na terytorium Polski oraz państw bałtyckich kilka tysięcy żołnierzy. Brzmi to obiecująco, zwłaszcza że część tych żołnierzy ma pochodzić z Niemiec.

Choć najpierw warto się przyjrzeć temu, co jest napisane gdzieś pod koniec tych tekstów. Nie chodzi więc o stałe bazy NATO, na które z wytęsknieniem czekali już politycy poprzednich polskich rządów i które za cel postawili sobie politycy obecnego rządu, zanim jeszcze przejęli władzę. Mowa o rotacyjnej obecności wojsk, rotacyjnej ciągłej, czyli właściwie stałej, choć – by nie drażnić nadmiernie Rosji – ukrytej właśnie pod tą nazwą.

Rosję jednak drażni wszystko, nawet rotacyjna i liczebnie bardzo skromna obecność żołnierzy (kilku tysięcy, i to w kilku krajach). Wszystko uważa za naruszenie porozumienia z NATO sprzed prawie dwóch dekad, które sama dawno podeptała, zmieniając układ sił na pograniczu z sojuszem. Jednocześnie Rosja niemal co dzień dopuszcza się jakiejś prowokacji wobec Zachodu, np. organizując pokazy akrobacji tuż nad głowami marynarzy na goszczącym na Bałtyku amerykańskim okręcie wojennym.

Prowokacje ze strony Rosji zapewne nie ustaną do szczytu NATO, do którego za dwa miesiące dojdzie w Warszawie. Skutek agresywnych działań Kremla (w tym na Ukrainie) jest jednak nieoczekiwany. Okazuje się, że gotowe do wysłania wojsk do naszej gorszej części sojuszu są bowiem – po raz pierwszy – Niemcy. Z przecieków medialnych wynika, że 100–200 żołnierzy niemieckich ma się rotacyjnie i ciągle pojawiać na Litwie. Liczebność trudno nazwać inaczej niż symboliczną. Ale to symbol znaczący.

Jeżeli doniesienia się potwierdzą, to trzeba podkreślić, że rząd Angeli Merkel rzuca wyzwanie Moskwie, i to na terenie dawnego imperium sowieckiego. I robi to wbrew własnym obywatelom, którzy – jak wynika z sondażu fundacji Bertelsmanna – uważają, że w razie ataku Rosji niemiecka armia nie powinna ruszyć na pomoc wschodnim sojusznikom z NATO. Trzeba to docenić.