Mateusz Morawiecki postanowił uciec do przodu. Po fatalnych dla PiS dniach ostrzału z powodu nowelizacji ustawy o IPN, nagród, wydatków z kart kredytowych itp. szef rządu, ogłaszając reformę #SprawnePanstwo, przechodzi do ofensywy.
Nie tylko o przejęcie politycznej inicjatywy tu idzie. Sprawa premii, jakie przyznawali sobie politycy „dobrej zmiany", mogła się na dłuższą metę okazać katastrofą. Wieść o bizantyjskich nagrodach źle przyjął również elektorat prawicy, co pokazały sondaże.
Wizerunkowe kłopoty premier postanowił zatem przekuć w swój sukces. Przeniesienie wiceministrów do korpusu urzędników administracji państwowej oznaczałoby realny wzrost ich wynagrodzeń. Budowa mniejszego, ale bardziej profesjonalnego rządu to zdecydowanie dobry pomysł. Odchudzenie rządu o nawet 25 proc., zlikwidowanie nagród i premii, wprowadzenie większej transparentności w posługiwaniu się służbowymi kartami, mniejsze składy gabinetów politycznych to słuszne postulaty, które będą się wyborcom podobać.
Ale premier zastawił na siebie dwie pułapki. W obecnym, ponad 120-osobowym rządzie ścierają się frakcje i grupy polityczne. Redukując liczbę wiceministrów, Morawiecki naruszy kruchą równowagę i przysporzy sobie wrogów na zapleczu. Stanie więc przed jednym z poważniejszych politycznych sprawdzianów w karierze szefa rządu.
Jest też inny problem. Morawiecki zapowiedział, że chce obecny przegląd wiceministrów zakończyć w ciągu dwóch, trzech miesięcy. Czyli rozpoczyna się trzeci sezon serialu zwanego rekonstrukcją. Pierwszy trwał niemal cały zeszły rok i skończył się zmianą premiera. Kolejny – to przełom roku, gdy nowy premier kierował starym rządem i przymierzał się do budowy własnego. Teraz odcinek trzeci. Z punktu widzenia rządzenia państwem nie jest to dobry czas. Nie trzeba dużej wyobraźni, by wiedzieć, że urzędnicy, zamiast pracować, będą się zastanawiać, który z ich szefów wyleci, czyje polecenia warto wykonywać, a na kim postawić krzyżyk.