Przykład takiego działania dał w sobotę szef polskiego rządu swoją wypowiedzią o żydowskich sprawcach Holokaustu, która doprowadziła do wrzenia opinię publiczną w Izraelu. W Polsce rozgorzała dyskusja, czy Morawiecki powiedział prawdę, czy też nie. Sęk w tym, że można mówić prawdę na różne sposoby. Jeśli szef polskiego rządu chciał uspokoić relacje z Izraelem, to – bez względu na prawdziwość jego słów – osiągnął efekt odwrotny do zamierzonego. Zarówno w polityce, jak i dyplomacji to po prostu błąd.

Skądinąd to paradoks, że polski premier na najważniejszej konferencji bezpieczeństwa w Europie z uporem godnym lepszej sprawy musi bronić ustawy o IPN, którą w Polsce coraz głośniej krytykują przedstawiciele jego obozu. Doradczyni prezydenta Zofia Romaszewska nazwała ją „idiotyczną", a Jan Olszewski określił mianem „bubla". Krytykuje ją historyk Sławomir Cenckiewicz (z którym liczy się rządząca prawica), a w obszarze, który dotyczy Ukrainy, nawet doradca szefa MSZ prof. Przemysław Żurawski vel Grajewski, o opozycji już nie wspominając. Ustawę wysłał do Trybunału Konstytucyjnego prezydent, wyliczając we wniosku liczne jej błędy. Nawet duża część polityków obozu władzy w rozmowach off the record przyznaje, że ustawa jest niedobra i prawdopodobnie zostałaby zmieniona, gdyby nie międzynarodowa awantura, która sprawiła, że rząd nie chciał się cofnąć.

Bo PiS po raz kolejny padł ofiarą własnej retoryki. Przekonując, że walczy o godność i dobre imię narodu, postawił się w sytuacji, w której nie mógł się wycofać nawet z głupiego ruchu. Tak samo było zresztą ze stosunkiem do osiągnięć poprzedników. Opisywany dziś w „Rz" dokument, który przygotował Władysław Bartoszewski, pokazuje, że walka ze sformułowaniem „polskie obozy" łączyła wszystkie rządy od kilkunastu lat. A nielubiany przez PiS Bartoszewski przygotowywał wspólne polsko-niemieckie stanowisko dające Polsce silną kartę przetargową w walce z zakłamywaniem historii. Być może gdyby PiS zamiast odkrywać Amerykę na nowo i przekonywać, że przed nim nikt nie dbał o dobre imię Polski, w niektórych obszarach dyplomacji kontynuował i rozwijał działania poprzedników, pozyskując przy okazji w kluczowych sprawach do współpracy opozycję, osiągnąłby lepsze efekty. Tyle tylko, że gdyby tak było, PiS nie byłby PiS-em.