Bo to ci drudzy, zamknięci w stalowych puszkach, są głusi, nie tylko na argumenty.
Australijscy badacze ustalili, że rowerzysta w słuchawkach, odtwarzając muzykę na umiarkowanym poziomie, jest w stanie usłyszeć dużo więcej dźwięków z otoczenia niż kierowca samochodu, nawet wtedy, gdy ten ostatni ma... wyłączone radio.
Badania pokazują, że rowerzysta słuchający muzyki na poziomie 87 decybeli wyraźnie słyszy wołanie i dzwonek, a kierowca samochodu słuchający radia (na umiarkowanym poziomie 69 decybeli) – nie słyszy ani jednego, ani drugiego. Dopiero po wyłączeniu odtwarzacza jest w stanie usłyszeć pieszego i rowerzystę, ale na poziomie porównywalnym z rowerzystą słuchającym muzyki przez słuchawki dokanałowe, czyli bardzo mocno wygłuszające dźwięki z otoczenia.
Częstym argumentem zwolenników wprowadzenia zakazu korzystania ze słuchawek dla rowerzystów jest obawa, że nie usłyszą nadjeżdżającego z tyłu samochodu. Sęk w tym, że dla prawidłowo poruszającego się ulicą rowerzysty takie dźwięki są bezużyteczne. Miałby za każdym razem odwracać się, by sprawdzić, czy przypadkiem kierowca nie zamierza go staranować, i szukać ewentualnej drogi ucieczki na pobocze lub chodnik? A co z poruszającymi się bezszelestnie samochodami elektrycznymi? Zakazać?
Rowerzyści to nie bezmyślni samobójcy. Zdają sobie sprawę, że są bez szans w kolizji z chronionymi warstwami blachy użytkownikami samochodów. Bardziej wierzę w ich rozsądek niż w mnożenie kar. Tym bardziej że dojeżdżając na rowerze do pracy, codziennie mijam kierowców z komórką w ręku.