Rozpoczynając 20 grudnia 2017 r. procedurę w tej sprawie z artykułu 7 traktatu o UE, Komisja Europejska dała polskiemu rządowi trzy miesiące na uniknięcie takiej sankcji. W tym czasie Mateusz Morawiecki miałby zmienić część przepisów dotyczących reformy systemu sądowego. Co prawda na razie do tego nie doszło, jednak wyraźna jest zmiana tonu po polskiej stronie. W Warszawie można też usłyszeć, że jeśli Europejski Trybunał Sprawiedliwości uzna wprowadzone zmiany za sprzeczne z prawem unijnym, nasz kraj się temu podporządkuje. Inicjatywa eurodeputowanych może zniweczyć tę korzystną dynamikę: cały Parlament Europejski będzie musiał się teraz ustosunkować do rezolucji już 5 lutego.

Zły jest jednak nie tylko czas, ale także warunki, w jakich przyjęto dokument. W głosowaniu nie chcieli wziąć udziału deputowani Platformy Obywatelskiej, którzy przecież powinni być najbardziej zaniepokojeni sytuacją polityczną w Polsce. Najwyraźniej doszli do wniosku, że ich wyborcy nie podzielają wizji europarlamentu. W składzie parlamentarnej komisji nie było zresztą eurodeputowanych PiS, ugrupowania cieszącego się w końcu największym poparciem w naszym kraju.

Problem jest niestety szerszy. Gdy w 1979 r. ówczesny prezydent Francji Valery Giscard d'Estaing zaproponował, aby deputowani w Strasburgu byli desygnowaniu w bezpośrednim głosowaniu, miał nadzieję, że stopniowo Parlament Europejski stanie się organem, który będzie kontrolował życie polityczne Wspólnoty. Tak się jednak nie stało przede wszystkim dlatego, że przez kolejne 40 lat nie powstała europejska opinia publiczna. Europarlament pozostał więc zgromadzeniem polityków z drugiej linii, żyjących we własnym, często oderwanym od realiów poszczególnych krajów Unii, świecie. Poniedziałkowa rezolucja jest tego jeszcze jednym dowodem.