Pojawiły się wpisy i memy, że to będzie „czwarta kadencja Hanny Gronkiewicz-Waltz”, że „będzie tak, jak było”, że Trzaskowski to liberał, hipster i w ogóle poliglota. Początkowo nawet młodzieżówka PO (niechcący) wtórowała tym atakom, podkreślając, że jej kandydat włada pięcioma językami. Ale kiedy młodzi platformersi zorientowali się, że moda obecnie jest raczej na „stanie pod blokiem”, a nie na latte przy pl. Konstytucji, sami natychmiast wycofali wpis mający reklamować Trzaskowskiego.

Niesłusznie. Ta husarska szarża PiS jest bowiem zupełnie nietrafiona. Wyborcom PO w Warszawie – choć zapewne PiS ciężko w to uwierzyć – w ogóle nie przeszkadza, że Trzaskowski był szefem kampanii Hanny Gronkiewicz-Waltz, bo wciąż ją popierają. Może bez entuzjazmu, ale na tyle, by na pewno nie poprzeć kandydata PiS. Nie martwi ich też, że Trzaskowski kandydował z Krakowa i jest „z dobrego domu”. Kibice Legii z Bródna i tak by na niego nie zagłosowali.

Gdyby natomiast Prawu i Sprawiedliwości udało się przekonać warszawiaków, że kandydat PO nie dokończy budowy metra, zlikwiduje rowery miejskie i wprowadzi nakaz praktyk kościelnych – wtedy być może wygrałoby bój o stolicę. Paradoksalnie, intensywne prace komisji weryfikacyjnej, choć zmiotły ze sceny politycznej urzędującą wciąż prezydent Warszawy, wcale Trzaskowskiemu zaszkodzić nie muszą. Bo jego wyborcy chętnie uwierzą w to, że wszystko jest już załatwione i problem zniknął.

A reszta opozycji? Trzaskowski zdystansował ich już samym oficjalnym zgłoszeniem kandydatury. Oburzanie się, że zgłoszenie kandydata bez formalnego porozumienia było nie fair, nic nie da. Liberalni wyborcy po prostu oczekują kogoś, kogo warto poprzeć. A walka o elektorat socjalny rozegra się między PiS, partiami lewicy i ruchami miejskimi.