Fatalna polityka zagraniczna, narastający kryzys w relacjach z Brukselą, koniunkcja niezadowolenia wynikająca z forsowania ryzykownych reform, nieudolność w polityce piarowskiej, na koniec zbyt brutalna walka stronnictw w kręgach władzy (obnażyło ją ponownie krynickie Forum) – wszystko to poważne obciążenia dla rządu Beaty Szydło.

Tym bardziej powinna się liczyć realna gospodarka, bo tylko ona, dzięki dobrym wskaźnikom, jest w stanie utrzymywać popularność rządu. Dzięki niskiej stopie bezrobocia, wysokiemu wzrostowi PKB, nadwyżce budżetowej, uszczelnieniu VAT, by nie wspomnieć o europejskich funduszach spójności, rząd PiS stać na szeroką akcję socjalną; programy takie jak 500+, podwyżki w budżetówce czy wsparcie dla emerytów. Ale co by było, gdyby trendy się odwróciły? Gdybyśmy mieli zamiast koniunktury światowy kryzys, zamiast wzrostu w strefie euro – nagły spadek europejskiego PKB, załamanie chińskiej gospodarki albo inne nieszczęścia, które przecież cyklicznie wracają i nikt nie zna dla nich dnia ani godziny? Innymi słowy, rządzący mają dziejowe szczęście, ale można mieć wrażenie, że go nie doceniają. Rządząca partia wydaje się kłębowiskiem jadowitych żmij. Dominuje wciąż model Polski resortowej. Nie ma jednego centrum koordynacyjnego gospodarki, a sobiepańscy ministrowie bronią swoich domen jak dawnych satrapii. Pani premier nie ma albo kompetencji, albo politycznej siły, by to zmienić.

W „Rzeczpospolitej” właśnie dla niej (choć nie tylko) jak zawodowi synoptycy opisujemy nachodzące na Polskę ciemne chmury. Jest dobrze, ale jak długo jeszcze? Długoterminowo nadwyżki budżetowej utrzymać się nie da. Większość ekspertów spodziewa się w kolejnych latach problemów z deficytem. Kompletnie leży kwestia demograficzna. Według najświeższych danych GUS brak rąk do pracy powoduje, że wzrost importu ponaddwukrotnie przeskoczył wskaźnik wzrostu eksportu. Nie może to się nie przełożyć na PKB. Każda przewaga importu nad eksportem to realny wypływ pieniędzy z polskiej gospodarki, to przesunięcie akcentu z produkcji na konsumpcję, to cios w dobre wskaźniki, którymi tak epatuje na sztandarach rząd Beaty Szydło.

I kwestia najnowsza: kryzys w Krajowym Depozycie Papierów Wartościowych (KDPW). Piszę kryzys, choć nie każde odwołanie wieloletniego prezesa jest równe kryzysowi. W przypadku KDPW za trafnością użycia tego słowa przemawia nie kwestia odwołania, ale problem z brakiem reprezentacji, i to w kluczowym dla instytucji momencie. Do końca września bowiem Krajowy Depozyt ma uzyskać europejską akredytację. Grupę KDPW reprezentuje zaś prezes i zarząd. W przypadku jego braku autoryzacja nie jest możliwa i KDPW czeka wypadnięcie z rynku. Zarząd należy więc powołać błyskawicznie (i to z kręgów ludzi mających odpowiednie kwalifikacje), a nie zdawać się na długie procedury, czytaj: szanse na pojednanie zwaśnionych rządowych frakcji.

Czy rzeczywiście paraliż jest możliwy? Przypadek GPW, która od stycznia nie ma prezesa, potwierdza, że wyobrażalny. Stąd apel na łamach „Rzeczpospolitej” o pilne obsadzenie kierownictwa obu kluczowych dla polskiej gospodarki instytucji. Inaczej frakcyjne niesnaski doprowadzą do zarżnięcia znoszącej złote jaja kury. Byłoby to najbardziej spektakularne polityczne samobójstwo dekady.