W ten sposób Theresa May uzyskała zapewnienie, że podstawy solidarności transatlantyckiej zostaną przynajmniej na jakiś czas utrzymane.

Ale Trump nie byłby sobą, gdyby w zamian czegoś nie uzyskał, nie zawarł, jak mówi, "dealu".
Właśnie dlatego May, w imieniu najstarszej demokracji świata, wprowadziła miliardera i politycznego parweniusza na "polityczne salony". Zapowiedziała, że prezydent USA jeszcze w tym roku zostanie zaproszony do odbycia "wizyty państwowej" w Wielkiej Brytanii, co oznacza także nocleg w Pałacu Buckingham i obiad wydany przez królową. To wielki honor, bo takich wizyt nie organizuje się nad Tamizą więcej niż dwie w ciągu roku. May pochwaliła też Trumpa mówiąc, że "oddał znowu władzę w ręce ludu".

Taki układ, szczególnie z perspektywy Polski, wydaje się bardzo dobry. Po szalonym pierwszym tygodniu prezydentury, podczas którego naraził USA na konflikt z Meksykiem i Chinami, Trump tym razem zachował się jak mąż stanu, którego polityka przynajmniej w podstawowych zarysach potrafi być przewidywalna.

Ale wizyta May musi też oznaczać coś dla nas bardziej niepokojącego. Próbę oparcia amerykańskiej polityki zagranicznej na dwustronnych relacjach, a nie dyplomacji wielostronnej, którą preferował Barack Obama. Trump będzie chciał od tej pory negocjować nie z całą Unią, ale z poszczególnymi jej krajami, i zapewnić sobie w ten sposób absolutnie dominującą pozycję.

Czy to się uda, wcale nie jest jednak pewne. Zapowiadana umowa handlowa między USA i UE zostanie zawarta dopiero za wiele lat, kiedy będzie już jasne, jakie są nowe relacje między Londynem i Brukselą. A i wówczas w żadnej mierze nie zrekompensuje korzyści, jakie Zjednoczone Królestwo do tej pory czerpało z członkostwa w Unii. Brytyjczycy całkiem szybko zatęsknią za Zjednoczoną Europą.