27 marca 1977 roku do wypadku dwóch boeingów 747 amerykańskich linii lotniczych PanAm i holenderskich KLM na lotnisku Aeropuerto de Tenerife Norte Los Rodeos (Wyspy Kanaryjskie) doszło… na ziemi.
Piloci startującej z prędkością 290 km/h maszyny KLM przez gęstą mgłę nie widzieli, że na ich drodze stoi jeszcze kołujący samolot PanAm. Zanim podwoziem i silnikiem zmiażdżyli górny pokład samolotu amerykańskiej linii, kapitan tej maszyny zdążył krzyknąć: „Ten sk… jedzie prosto na nas!”.
Boeing KLM roztrzaskał się na ziemi dwieście metrów dalej, a z 248 osób będących na pokładzie nikt nie ocalał. Z samolotu PanAm uratowało się 61 osób, ale większość, czyli 335 osób, zginęła. Także dlatego, że straż pożarna dotarła do tej płonącej maszyny dopiero po 20 minutach, bo pierwotnie sądzono, że katastrofa dotyczy jedynie samolotu KLM.
Do wypadku i jego tragicznych rozmiarów doprowadził splot wielu przyczyn (m.in. awaria świateł, brak radaru do obserwacji naziemnej i samochodów „Follow me” pokazujących drogę kołującym samolotom). Na zmianie było tylko dwóch kontrolerów lotu, a ruch na lotnisku był zwiększony, bo na Los Rodeos przekierowano maszyny z lotniska na Gran Canaria pod Las Palmas, gdzie wcześniej ogłoszono alarm bombowy.
Obie maszyny znalazły się równocześnie na pasie startowym m.in. w wyniku nałożenia się sygnałów radiowych nadajników obu samolotów i wieży na lotnisku.
W dodatku pojawiły się kłopoty językowe między kontrolerami a pilotami. Załoga samolotu PanAm dworowała sobie z wymowy hiszpańskiego kontrolera, który podając zjazd z kołowania wymawiał w języku angielskim third (trzeci) jak first (pierwszy).