W niedzielę o 9.17 były szef rządu regionalnego (Generalitat) i czterech jego „ministrów" stawiło się w komisariacie policji przy ulicy Royale w centrum belgijskiej stolicy.
Po całym dniu przesłuchań sędzia miał podjąć decyzję, czy odrzucić wydany w piątek przez Hiszpanię europejski nakaz aresztowania, czy też uznać, że spełnia wszelkie warunki formalne i wymaga rozpatrzenia. A jeśli tak, to czy aresztować do czasu rozstrzygnięcia sprawy pięciu Katalończyków czy też, pod pewnymi warunkami, pozostawić ich na wolności.
Obrońca Puigdemonta, znany adwokat Paul Bekaert, będzie grał na czas. Podstawą jego strategii jest to, że w belgijskim prawie nie ma zbrodni „rebelii i nawoływania do buntu", o co oskarżony jest przez Madryt jego klient. Bekaert wskazuje także na „upolitycznienie" hiszpańskiego wymiaru sprawiedliwości. Nawet belgijski minister sprawiedliwości Koen Geens przyznał, iż istnieje możliwość odrzucenia przez jego kraj nakazu aresztowania Puigdemonta.
To oznaczałoby jednak fundamentalny kryzys dyplomatyczny nie tylko między Belgią i Hiszpanią, ale w ogóle w Unii Europejskiej. Dalszy rozwój Wspólnoty, w której kraje członkowskie nie zachowują między sobą minimalnej lojalności, wydaje się trudny do wyobrażenia. Tym bardziej że kryzys kataloński daleki jest od rozwiązania.
Co prawda na półtora miesiąca przed wyborami do parlamentu regionalnego blok ugrupowań dążących do zerwania więzi z Hiszpanią traci poparcie, ale nieznacznie. Jak wynika z najnowszego sondażu dziennika „La Vanguardia", mógłby liczyć na 46 proc. poparcia (o 1,8 pkt proc. mniej niż dotychczas), co dawałoby mu 66 deputowanych w liczącym 135 posłów zgromadzeniu. Do tej pory miał ich 72, o trzech więcej, niż wynosi większość. Teraz tę większość secesjoniści by stracili.