Rz: 80 lat temu szef sowieckiej bezpieki Nikołaj Jeżow podpisał rozkaz nr 00485, na mocy którego wydano wyrok na tysiące Polaków. Przez wiele lat była to zbrodnia nieco usunięta w cień. Dlaczego?
Jarosław Szarek, prezes Instytutu Pamięci Narodowej: Wiedza na temat operacji antypolskiej NKWD – sowieckiej zbrodni przeciwko ludzkości z lat 1937–1938, jest niewielka poza środowiskiem historyków. Dlaczego? Trzeba przypomnieć, kim były ofiary. To byli Polacy, którzy mieszkali w Związku Sowieckim, w Moskwie, ówczesnym Leningradzie, potomkowie zesłańców osiedleni m.in. na Syberii, na ziemiach pozostałych poza granicą wytyczoną traktem ryskim z 1921 roku, czyli na terenach dzisiejszej Ukrainy i Białorusi, które przed rozbiorami wchodziły w skład Rzeczypospolitej. Szacuje się, że było to 1,3–1,5 mln naszych rodaków. Spośród nich zamordowano co najmniej 111 tys. – tyle było rozstrzelanych według oficjalnych statystyk NKWD, które często nie pokazywały wszystkich ofiar śmiertelnych. Nie prowadzono jednak dokładnych badań archiwalnych w Rosji, nikt nie przeglądał wszystkich akt. Niektórzy historycy szacują liczbę wymordowanych nawet na 200 tys. osób.
Informacje na ten temat były bardzo skromne?
Tak, ale docierały do polskiej ambasady w Moskwie. Możliwości przekazywania za granicę wiarygodnych informacji były wtedy ograniczone – pamiętajmy, że był to czas Wielkiego Terroru, ludzie się bali. Przeprowadzono ją równolegle do operacji antykułackiej, nie informując rodzin o losie aresztowanych. To fenomen – wymordować w największej tajemnicy setki tysięcy ludzi. Latami bliscy czekali na powrót skazanych, by użyć sformułowania z żargonu NKWD – na „dziesięć lat łagru bez prawa do korespondencji". Nikt wtedy nie wiedział, że to był synonim kary śmierci. A jeżeli nawet docierały jakieś wieści, to skala zbrodni wydawała się tak duża, że nie dawano tym informacjom wiary.
Tym bardziej, że lewicująca inteligencja gloryfikowała Związek Sowiecki?