Jadwiga Chmielowska: Nie działaliśmy jak Armia Krajowa

- Bezpieka dostawała szału, nazywała nas ośmiornicą - mówi Jadwiga Chmielowska, szefowa śląskiego oddziału SW.

Aktualizacja: 16.06.2017 00:45 Publikacja: 15.06.2017 14:58

W konspiracji wyszkoliła mnie moja matka – wspomina Jadwiga Chmielowska.

W konspiracji wyszkoliła mnie moja matka – wspomina Jadwiga Chmielowska.

Foto: Edytor.net, Irek Dorożański

Rzeczpospolita: Działała pani w pełnej konspiracji właściwie już od 12 grudnia 1981 r. aż do 1990 r., cały czas w ukryciu, latami ścigana listem gończym. Do końca nie dała się pani złapać. Dlaczego to było tak ważne, by dalej działać, mimo olbrzymich wyrzeczeń i trudności?

Jadwiga chmielowska: Wojnę prowadzi się, po pierwsze, o umysły ludzi. Społeczeństwo po wprowadzeniu stanu wojennego było stłamszone, a my chcieliśmy udowodnić, że esbecja nie może wszystkiego, że wszystkiego nie wie. Pokazywaliśmy, że działamy, opór trwa, a esbecja wie tylko tyle, ile doniosą jej szpicle. Przełamywaliśmy barierę niemożności.

Ukrywanie się dla samego ukrywania nie miałoby sensu. Ja ukrywałam się po to, by działać, by odkłamać wiarę w to, że od jednostki nie zależy nic. Pokazaliśmy, że jesteśmy w stanie świetnie się zorganizować, wydawać niezależne gazety. W końcowej fazie konspiracji tworzyliśmy nawet gazetki zakładowe. Ludziom bardzo te pisma pomagały, podtrzymywały ich na duchu. Widziałam nieraz, jak na przystankach przekazywali sobie nasze ulotki z rąk do rąk.

Jestem dumna, że nie złożyłam broni. Konspiracja była obowiązkiem naszego pokolenia. Tylko że większość ludzi konspirację zaczęła bez przygotowania, a ja całe życie byłam do tego szkolona.

Przez kogo?

Szkoliła mnie moja matka. Gdy wybuchła wojna, miała 26 lat, była żoną szefa posterunku w Brodach, kapitana przedwojennego kontrwywiadu Edwarda Szaneckiego, który później zginął w obozie w Ostaszkowie. Ukrywała się już za tzw. pierwszego bolszewika, bo groziła jej wywózka na Syberię. Stąd to, jak się ukrywać, jak organizować sobie wszystko w konspiracji, wiedziałam od matki. Ona pracowała w wywiadzie Armii Krajowej i od dziecka uczyła mnie najróżniejszych sztuczek. Wiedziałam, jak wychodzić z pułapek, jak gubić ogon, zacierać za sobą ślady. Matka potrafiła nawet uciekać po gzymsach z mieszkania, skakać po balkonach. Ja również byłam bardzo sprawna.

Od niej wiedziałam, że absolutnie nie można kontaktować się z rodziną, żadnymi przyjaciółmi; trzeba wszystkie kontakty zerwać i wyprowadzić się z miasta, zupełnie zmienić środowisko. Moja mama nie nalegała na spotkania, nie widziałyśmy się od grudnia 1981 r. do jej śmierci w marcu 1986 r. Nie udzielała o mnie żadnych informacji nawet najbliższej rodzinie. Dziś to się ludziom wydaje niemożliwe, bo teraz każdy ma ozór i tym ozorem bez przerwy kłapie. Ani moja teściowa, ani mój mąż nie dowiedzieli się od mamy niczego, nawet czy w ogóle wie, że się ukrywam.

A z mężem utrzymywała pani kontakt?

Oczywiście, że nie – żadnego. Za to z mamą utrzymywałam kontakt listowny. Do dziś zresztą zachowałam listy, które mi wysyłała. Nasza poczta polowa funkcjonowała bez zarzutu przez całe lata 80. Nawet otrzymywałam listy od moich wujków i kuzynów z Wrocławia. Esbecja oczywiście naciskała na moją mamę, ale na szczęście o nią nie musiałam się bać, wiedziałam, że da sobie radę. Raz jeden z esbeków, krzycząc na nią, że to jest niemożliwe, że nie ma kontaktu z córką, pisał jej konspiracyjnie na kartce, by się nie przejmowała, bo „pani córka jest wspaniała, nie mamy żadnych śladów" (śmiech). I dodawał, by się nie zgadzała chodzić na identyfikacje zwłok. Bo mamę co pewien czas wzywano do prosektorium, gdy znaleźli dziewuchę mniej więcej w moim wieku. Dlatego też tak ważna była ta nasza poczta polowa: dzięki listom mama wiedziała, że radzę sobie świetnie.

Czy przez tych ponad osiem lat nie miała pani żadnych kryzysowych momentów, chwil zwątpienia w sens tak głębokiej konspiracji?

Nie, wiedziałam, że nie mogę nawet pójść do mamy na cmentarz. I dobrze, że nie poszłam, bo po paru miesiącach – czasem różne informacje dochodziły do mnie z opóźnieniem – dowiedziałam się, że cmentarz obstawiony jest dzień i noc przez esbecję. Ale od dziecka wiedziałam, że w konspiracji takich rzeczy się nie robi, pójście na ten cmentarz do mamy byłoby błędem wręcz podstawowym. Przez te lata byłam cały czas niesamowicie ostrożna, nie brałam od nikogo nawet długopisu, bo bałam się pluskiew. Ale w naszym podziemiu była jeszcze bardziej sprawna konspiracyjnie osoba – Tadek Drzazgowski, legenda śląskiego oporu, samoistna perełka konspiracji. Mnie wyszkoliła matka, a Tadek nie był przez nikogo szkolony, on się z tym po prostu urodził. Cieszę się, że miałam okazję z nim współpracować.

Po aresztowaniu Kornela Morawieckiego, a później też Andrzeja Kołodzieja, gdy stała się pani najważniejszą osobą w Solidarności Walczącej, musiała być pani chyba jeszcze bardziej uważna niż wcześniej.

Zdecydowanie mniej spotykałam się z ludźmi, rzadziej wyjeżdżałam z miasta, ale cały czas miałam kontakt z Andrzejem Zarachem, który przez te wszystkie lata był moim łącznikiem. Z pewnością nikogo nie informowałam, że to ja jestem Jadwiga Chmielowska, jeśli już, to przedstawiałam się jako jej łączniczka, i to też jedynie bardzo zaufanym działaczom.

Z nikim, kto był wcześniej aresztowany, internowany, już ściśle nie współpracowałam. Odrzucałam ich na boczny tor, bo nigdy nie mogłam mieć pewności, czy nie zostali złamani przez esbeków. Tylko jednej osobie wcześniej internowanej potrafiłam w pełni zaufać: Eli Szczepańskiej. To była bardzo twarda dziewczyna, psycholog. Ela opisała w swojej książce, że esbecy ją torturowali, pytając, gdzie jest Chmielowska, ale jako psycholog świetnie sobie dawała z tym wszystkim radę.

Nikt z nowych pani współpracowników, przed którym ukrywała pani swoją tożsamość, nie połapał się, że pani to Jadwiga Chmielowska?

Jeden człowiek, Rafał Budniok ze środowiska pisma „Wokół Nas", w końcu się połapał. Gdy zorientowałam się, że on już się domyśla, przeprowadziłam akcję dezinformacyjną: zaczęłam mu narzekać, jaka ta Chmielowska jest durna, że z nią w ogóle nie da się spotkać. Mówię mu, że mogę jej zanieść pytania do wywiadu, jaki chce z nią przeprowadzić, ale że mam z nią kontakt tylko w jedną stronę: to ona się kontaktuje ze mną, kiedy chce, a nie na odwrót. I marudzę sama na siebie, narzekam, że Chmielowska przesadza z ostrożnością... W latach 90. Budniok szczerze mi przyznał, że choć był już przekonany, że ja to ja, to po tej mojej tyradzie doszedł do wniosku, że jednak tylko mu się zdawało.

Chodziła pani normalnie po ulicach czy ciągle się ukrywała?

Żyłam normalnie, uczęszczałam na różne imieniny, urodziny czy sylwestry, ale tylko do ludzi, którzy nie wiedzieli, kim jestem. Skrzętnie ukrywałam swoją tożsamość. Przeprowadziłam się do nowego miasta, kwaterę główną miałam w Bytomiu. Jeździłam normalnie autobusami i tramwajami, ale tylko tam, gdzie nikt nie mógł mnie rozpoznać. Nawet brat kolegi, u którego się ukrywałam, nie miał pojęcia, kim jestem. Nigdy nie siedziałam w domu, cały czas działałam, dlatego zachowałam zdrowie psychiczne.

Wielu ludziom zależało, żebym się ukrywała, ponieważ miałam ogromną wiedzę o naszej działalności: znałam ludzi, adresy, wszystko pamiętałam, więc byłam w stanie odtworzyć przebieg różnych spraw. Ludzie mieli do mnie zaufanie, więc ukrywałam się też z uwagi na bezpieczeństwo poszczególnych struktur.

Czy w czasie gdy się pani ukrywała, poznała pani kogoś, kto działał w konspiracji w czasach II wojny światowej? Porównywaliście ze sobą te dwa podziemia?

W Gliwicach spotkałam kiedyś Antoniego Hedę ps. Szary, generała brygady przedwojennego Wojska Polskiego, dowódcę oddziałów partyzanckich Związku Walki Zbrojnej i Armii Krajowej. Śmialiśmy się, że stara konspiracja spotyka się z nową. W żartach poopowiadał o różnych swoich akcjach, dawał mi rady, jak niektóre sprawy najlepiej organizować. Z tym, że jasno zaznaczył, że on ma doświadczenie z konspiracji przeciwko Niemcom, a nie NKWD czy bolszewikom, więc my musimy być trochę bardziej ostrożni. Ale przyznał przy tym, że esbecja lat 80. to już nie jest ta sama bezpieka, co w latach 40. i 50. Im już się tak nie chce, jak tamtej. Normalni esbecy pracują jedynie od godziny 8 do 15 i fajrant, nie jak my – całodobowo. Oczywiście wśród esbeków byli też tacy, którzy walczyli z nami bardziej zaciekle i chcieli się wykazać – ci byli cholernie niebezpieczni.

Działaliście jak Armia Krajowa?

Gdybyśmy działali tak jak AK, to rozpracowaliby nas błyskawicznie. Za Niemca struktury kwitły. A gdy masz rozbudowane struktury, każda wpadka prowadzi do kolejnych. Mimo że działacze AK często znali się jedynie piątkami, to z każdej piątki ktoś znał kolejną piątkę itd. A u nas na Śląsku od 1985 r., gdy przejęłam dowodzenie Solidarnością Walczącą w regionie, wpadek praktycznie nie było. Bezpieka dostawała szału, nazywała nas ośmiornicą. Mówili, że gdziekolwiek wejdą, tam Solidarność Walcząca albo chociaż pachnie SW. Do końca nie doszli, jak wyglądały nasze struktury, bo ich praktycznie nie było. Do tego inaczej wyglądał schemat organizacyjny wrocławskiej SW, inaczej krakowskiej, katowickiej i innych. To były grupki, które często nie miały ze sobą żadnych kontaktów. W samej Warszawie były cztery duże grupy, które w ogóle się nie znały.

Jadwiga Chmielowska

Ur. 29 czerwca 1954 r. w Sosnowcu. Działaczka opozycji demokratycznej. W latach 1980–1981 organizatorka i działaczka struktur Solidarności w Katowicach. Po wprowadzeniu stanu wojennego ukrywała się aż do 1990 r. W latach 1982–1989 założycielka i przewodnicząca Regionalnej Komisji Koordynacyjnej Regionu Śląsko-Dąbrowskiego, równocześnie w latach 1985–1989 członek Solidarności Walczącej. Od 1988 do 1993 r. współprzewodnicząca Autonomicznego Wydziału Wschodniego SW. Działaczka na rzecz demokracji w krajach Europy Wschodniej byłego bloku sowieckiego. –sl

Rzeczpospolita: Działała pani w pełnej konspiracji właściwie już od 12 grudnia 1981 r. aż do 1990 r., cały czas w ukryciu, latami ścigana listem gończym. Do końca nie dała się pani złapać. Dlaczego to było tak ważne, by dalej działać, mimo olbrzymich wyrzeczeń i trudności?

Jadwiga chmielowska: Wojnę prowadzi się, po pierwsze, o umysły ludzi. Społeczeństwo po wprowadzeniu stanu wojennego było stłamszone, a my chcieliśmy udowodnić, że esbecja nie może wszystkiego, że wszystkiego nie wie. Pokazywaliśmy, że działamy, opór trwa, a esbecja wie tylko tyle, ile doniosą jej szpicle. Przełamywaliśmy barierę niemożności.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia
Pomogliśmy im odejść z honorem. Powstanie w getcie warszawskim
Historia
Jan Karski: nietypowy polski bohater
Historia
Yasukuni: świątynia sprawców i ofiar
Historia
„Paszporty życia”. Dyplomatyczna szansa na przetrwanie Holokaustu
Historia
Naruszony spokój faraonów. Jak plądrowano grobowce w Egipcie