Szkoliła mnie moja matka. Gdy wybuchła wojna, miała 26 lat, była żoną szefa posterunku w Brodach, kapitana przedwojennego kontrwywiadu Edwarda Szaneckiego, który później zginął w obozie w Ostaszkowie. Ukrywała się już za tzw. pierwszego bolszewika, bo groziła jej wywózka na Syberię. Stąd to, jak się ukrywać, jak organizować sobie wszystko w konspiracji, wiedziałam od matki. Ona pracowała w wywiadzie Armii Krajowej i od dziecka uczyła mnie najróżniejszych sztuczek. Wiedziałam, jak wychodzić z pułapek, jak gubić ogon, zacierać za sobą ślady. Matka potrafiła nawet uciekać po gzymsach z mieszkania, skakać po balkonach. Ja również byłam bardzo sprawna.
Od niej wiedziałam, że absolutnie nie można kontaktować się z rodziną, żadnymi przyjaciółmi; trzeba wszystkie kontakty zerwać i wyprowadzić się z miasta, zupełnie zmienić środowisko. Moja mama nie nalegała na spotkania, nie widziałyśmy się od grudnia 1981 r. do jej śmierci w marcu 1986 r. Nie udzielała o mnie żadnych informacji nawet najbliższej rodzinie. Dziś to się ludziom wydaje niemożliwe, bo teraz każdy ma ozór i tym ozorem bez przerwy kłapie. Ani moja teściowa, ani mój mąż nie dowiedzieli się od mamy niczego, nawet czy w ogóle wie, że się ukrywam.
A z mężem utrzymywała pani kontakt?
Oczywiście, że nie – żadnego. Za to z mamą utrzymywałam kontakt listowny. Do dziś zresztą zachowałam listy, które mi wysyłała. Nasza poczta polowa funkcjonowała bez zarzutu przez całe lata 80. Nawet otrzymywałam listy od moich wujków i kuzynów z Wrocławia. Esbecja oczywiście naciskała na moją mamę, ale na szczęście o nią nie musiałam się bać, wiedziałam, że da sobie radę. Raz jeden z esbeków, krzycząc na nią, że to jest niemożliwe, że nie ma kontaktu z córką, pisał jej konspiracyjnie na kartce, by się nie przejmowała, bo „pani córka jest wspaniała, nie mamy żadnych śladów" (śmiech). I dodawał, by się nie zgadzała chodzić na identyfikacje zwłok. Bo mamę co pewien czas wzywano do prosektorium, gdy znaleźli dziewuchę mniej więcej w moim wieku. Dlatego też tak ważna była ta nasza poczta polowa: dzięki listom mama wiedziała, że radzę sobie świetnie.
Czy przez tych ponad osiem lat nie miała pani żadnych kryzysowych momentów, chwil zwątpienia w sens tak głębokiej konspiracji?
Nie, wiedziałam, że nie mogę nawet pójść do mamy na cmentarz. I dobrze, że nie poszłam, bo po paru miesiącach – czasem różne informacje dochodziły do mnie z opóźnieniem – dowiedziałam się, że cmentarz obstawiony jest dzień i noc przez esbecję. Ale od dziecka wiedziałam, że w konspiracji takich rzeczy się nie robi, pójście na ten cmentarz do mamy byłoby błędem wręcz podstawowym. Przez te lata byłam cały czas niesamowicie ostrożna, nie brałam od nikogo nawet długopisu, bo bałam się pluskiew. Ale w naszym podziemiu była jeszcze bardziej sprawna konspiracyjnie osoba – Tadek Drzazgowski, legenda śląskiego oporu, samoistna perełka konspiracji. Mnie wyszkoliła matka, a Tadek nie był przez nikogo szkolony, on się z tym po prostu urodził. Cieszę się, że miałam okazję z nim współpracować.