Wiele się zmieniło od 2012 r., kiedy to George Lucas sprzedał Disneyowi prawa do „Gwiezdnych wojen", ale jedno pozostaje niezmienne. Każda premiera kolejnej części sagi jest owiana tajemnicą. Twórcy „Ostatniego Jedi" robią wszystko, by zachować w tajemnicy treść fabuły do dnia premiery, a pierwsi krytycy w USA, którzy zobaczyli film na przedpremierowym pokazie, pisali oszczędne komentarze utrzymane w tonie: „Jest dobrze, a może nawet bardzo dobrze". Przesadzali.
Precyzyjny plan
W przeciwieństwie do chimerycznego George'a Lucasa Disney wyznaczył precyzyjny plan kolejnych produkcji i konsekwentnie się go trzyma. W 2015 r. do kin trafiło „Przebudzenie mocy", pierwszy kosmiczny film z logo Disneya, za którego reżyserię odpowiadał J.J. Abrams. Jego pomysł na kontynuację „Gwiezdnych wojen" był prosty – na planie spotkali się weterani oryginalnej sagi: Carrie Fisher, Mark Hamill, Harrison Ford oraz towarzyszący im kudłaty Chewbacca wraz z robotami C-3P0 i R2-D2.
W ich towarzystwie mieli okrzepnąć młodsi aktorzy, Daisy Ridley, John Boyega, Adam Driver i Oscar Isaac. Było więc coś dla starszych widzów, którzy dorastali na „Gwiezdnych wojnach", a także dla młodszych, którym bliżej do „Igrzysk śmierci" i „Harry'ego Pottera". Zrezygnowano również z mroku i dramatyzmu, których nie żałował George Lucas w swym ostatnim filmie „Zemsta Sithów" z 2005 r.