Niby wszystko się zgadza. Lata 50. XX wieku, Coney Island, dla nowojorczyków miejsce zabawy i wypoczynku. Dwoje ludzi „po przejściach": Humpty i jego druga, sporo młodsza żona Ginny, zdradzająca go z przystojnym ratownikiem Mickeyem oraz Carolina, córka Humpty'ego z pierwszego małżeństwa. Ojciec jej się wyrzekł, bo zwariowała na punkcie przystojnego gangstera. Teraz wraca z wyrokiem śmierci, bo rozwodząc się z mężem, chlapnęła za dużo na policji. I zakochuje się z wzajemnością w ratowniku.
Jest więc w „Na karuzeli życia" skomplikowany węzeł rodzinny, są dwie kobiety, które chcą zdobyć tego samego faceta. Jest wreszcie charakterystyczny dla Allena brak wiary w szczęście, bo każdy ma tu niespełnione życie. Ratownik jest niedoszłym poetą. Humpty dawno zapomniał o jakichkolwiek ambicjach. Ginny miała być wielką aktorką, a zarabia na życie jako kelnerka. Na Carolinę polują mordercy nasłani przez byłego męża. I nawet synek Ginny jest nieuleczalnym piromanem.
Być może z tego kłębka rozwianych nadziei Woody Allen zrobiłby kiedyś piękny film. Niestety, dziś mu to nie wychodzi. „Na karuzeli życia" nuży. Nie ma ani błyskotliwości, ani uroku jego najlepszych dokonań. Monologi ratownika denerwują sztucznością. A język, jakim posługuje się w tym filmie Allen trąci myszką. Fakt, że akcja toczy się w latach 50., nie usprawiedliwia dłużyzn i nudnych dialogów.
Przyznaję, że cała ta historia, choć Woody Allen stara się mrugać do publiczności, niewiele mnie obchodzi. 81-letni reżyser nie nadążył za XXI wiekiem. W „Manhattanie", „Hannah i jej siostrach", „Zeligu", potrafił wciągnąć widza w intelektualną grę, zachwycając niewymuszonym humorem i fantastyczną mieszaniną romantyzmu i lekkiego cynizmu. Tu nie pomagają mu nawet wielkie gwiazdy z Kate Winslet i Justinem Timberlakiem na czele, wspaniały operator Vittorio Storaro i stary, dobry jazz w ścieżce dźwiękowej.
Wszystkie wysiłki całej ekipy są na nic, bo „Na karuzeli życia" sprawia wrażenie pachnącej naftaliną staroci wyciągniętej z zakurzonego strychu. Przypomina bibelot, dzisiaj, kiedy lata 50. wracają na ekran w demaskatorskich filmach, kiedy artyści udowadniają, że amerykańskie prosperity nie było dostępne dla wszystkich, pokazują podziały społeczne tamtego czasu. Opowieść Allena można co najwyżej obejrzeć i szybko zapomnieć.
Może 81-letni reżyser nie powinien już kręcić nowego filmu co rok, bo to dla niego tempo zabójcze? A może po prostu Woody Allen dużo lepiej od problemów dozorców karuzeli rozumie niepokoje intelektualistów, niedających sobie rady z własną twórczą weną, seksem, życiem? Na Manhattanie tyle jest dzisiaj niepokoju, że szkoda, by ten najbardziej nowojorski z nowojorczyków uciekał na Coney Island w przeszłość.