Rzeczpospolita: Festiwali filmowych na świecie i w Polsce jest naprawdę sporo. Czym wyróżnia się ten w Nowym Sączu?
Robert Gliński: W Nowym Sączu mamy festiwal krótkich filmów fabularnych. Ta prosta i klarowna formuła ciągle jednak spotyka się z niezrozumieniem, co może świadczyć o nowatorstwie samej imprezy, przynajmniej w Polsce. Chodzi nam bowiem tylko o filmy krótkie, czyli do 30 minut, i wyłącznie fabularne. To drugie obostrzenie wydaje się szczególnie dotkliwe dla autorów, bo kiedy słyszą o filmach krótkich, wielu nadsyła reportaże, dokumenty, a nawet animacje. A to mają być filmy oparte na fabule z udziałem aktorów. Takie przyjęliśmy założenie.
Czy te małe formy mogą być zapowiedzią opowieści dłuższych, pełniejszych?
Bardzo często tak się dzieje na świecie. I myślę, że u nas może być podobnie. Krótka forma zresztą staje się coraz bardziej popularna. Widać to także na naszym festiwalu. Do pierwszej edycji zgłosiło się ponad 50 filmów, do drugiej, czyli tegorocznej, ponad 80. Okazuje się bowiem, że zrobienie krótkiego filmu jest dość proste. Można niedrogo kupić małą kamerę albo też nakręcić film komórką, napisać scenariusz, zaangażować znajomych aktorów. Rzecz nie jest więc specjalnie skomplikowana, a sztuka nie wydaje się zanadto elitarna. Ciekawostką jest fakt, że wiele filmów nadesłanych na konkurs powstaje poza szkołami filmowymi. To nie tak jak dawniej, kiedy etiudy robili wyłącznie studenci uczelni filmowych. Nasz festiwal pokazał, że wiele osób robi filmy prywatnie, zakłada kółko producenckie albo spółkę. Wiele rozwiązań wynika z inicjatywy i pomysłowości autorów.
A dostrzega pan jakieś różnice między pracami nadesłanymi na pierwszą i drugą edycję?