Korespondencja z Wenecji
Meksykanin, który już na dobre wrósł w amerykański przemysł filmowy, na konferencji prasowej został przywitany gromkimi brawami i pełnymi życzliwości okrzykami. Bo też wniósł na ten festiwal swoją fantazję i zaproponował przewrotne love story. Opowieść o uczuciu nieśmiało rodzącym się między dwoma samotnymi, nie mieszczącymi się w normie istnieniami, które muszą zderzać się z rzeczywistością.
Akcja „The Shape of Water" toczy się w Ameryce lat sześćdziesiątych.Trwa zimna wojna. W amerykańskim ośrodku badawczym pod wojskowymi auspicjami odbywa się eksperyment. W basenie i tubie z wodą żyje wielki, człekokształtny stwór pokryty łuską. Oddycha i żyje w wodzie, więc jego płuca mają stać się obiektem badań. Toczy się walka wywiadów amerykańskiego i sowieckiego, więc pada rozkaz unicestwienia stwora. „Nieważne, czego my się nie nauczymy, ważne czego nie nauczą się Rosjanie" — stwierdza dowódca. Ale polityka mało tu del Toro interesuje – jest rodem z pierwszych „Bondów" — przerysowana, karykaturalna. Ma raczej stworzyć poczucie zagrożenia. Przede wszystkim liczą się ludzie i ich emocje. Samotna, niema sprzątaczka, która nawiązuje kontakt ze stworem. I chce go uratować. Razem z nieudacznym artystą, swoim sąsiadem – gejem, który boi się przyznać do swojej orientacji seksualnej. I z czarnoskórą koleżanką z pracy.
Guillermo del Toro opowiada o ludziach innych, wykluczonych, którzy też mają prawo do zachowania własnej godności. I do miłości. Bo między wodnym potworem i niemą sprzątaczką rodzi się uczucie. „Pierwszy raz ktoś mnie zaakceptował taką, jaką jestem — mówi kobieta.
Meksykanin miesza gatunki – romans z fantasy i thrillerem tworząc chyba swój najlepszy film od czasów „Labiryntu fauna". A jednocześnie podkreśla, że choć akcja „The Shape of Water" toczy się ponad pół wieku temu, jego obraz jest całkowicie współczesny.