Anne Zohra Berrached przedstawia pewną historię bez wszystkich obciążeń, jakie pojawiają się, gdy Polacy zaczynają rozmawiać o aborcji. W tym filmie nie ma więc ideologicznego i politycznego zacietrzewienia, głosu nie zabiera przedstawiciel żadnej z religii, a feministki nie wykrzykują, że to „moja macica, mój brzuch".
W Polsce Anne Zohrę Berrached natychmiast też zakwalifikowano by do zwolenniczek filozofii gender i ideologii lewackiej, bo 35-letnia niemiecka reżyserka o algierskich korzeniach zajmuje się problemami mniejszości, a w swym poprzednim, debiutanckim filmie fabularnym „Dwie matki" pokazała parę lesbijek, które chciały urodzić i wychować dziecko. W „24 tygodniach" mamy jednak historię opowiedzianą z dużą delikatnością i w sposób poruszający, bo podobne tragedie i dylematy mogą spotkać każdego.
Film zaczyna się wręcz sielankowo, jego ton jest nawet zbyt przesłodzony. Astrid i Markus to para ludzi szczęśliwych, mają też fajną córkę. Ich związek trwa od lat, a miłość nie wygasa. Astrid jest znaną artystką kabaretową, jej stand-up show to telewizyjny hit, przy którym Markus zajmuje się sprawami organizacyjnymi. Oboje z radością oczekują teraz przyjścia na świat drugiego dziecka.
Nagle wszystko się zmienia. Podczas badania okazuje się, że syn urodzi się z zespołem Downa. Dla Astrid i Markusa to szok, ale się nie załamują. Zaczynają poznawać środowisko ludzi dotkniętych tą chorobą, przygotowują się do nowych zadań, wierzą, że dadzą radę.
Kolejna diagnoza jest jednak znacznie gorsza. Dziecko urodzi się z poważną wadą serca. Pierwszą operację trzeba będzie przeprowadzić już po tygodniu, potem kilka kolejnych, a i tak nikt nie daje gwarancji, że przyniesie to pożądane efekty. Nawet zaś jeśli wszystko pójdzie dobrze i syn przeżyje, na zawsze pozostanie ciężko chory.