Alfred Hitchcock twierdził, że w dobrym filmie na początku jest trzęsienie ziemi, a później napięcie rośnie. Jim Jarmusch nigdy się do tej recepty nie dostosowywał. Film „Kawa i papierosy" zaczął od sceny, w której dwóch facetów rozmawiało przy kawie, później inni rozmawiali przy kawie, a na końcu znów dwóch facetów rozmawiało przy kawie. W pokazanym w Cannes „Patersonie" jest podobna monotonia, a jednak można się w tym filmie zakochać.
Tytułowy bohater, skromny kierowca autobusów z miasteczka w stanie New Jersey codziennie rano wysłuchuje, jaki sen żona miała w nocy, potem idzie tą samą drogą do pracy, jeździ tym samym autobusem, po tych samych ulicach. Wracając, wyjmuje listy ze skrzynki, ogląda nowe, czarno-białe, geometryczne prace plastyczne żony wymalowane na firankach, sukienkach i ciastkach, wieczorem wychodzi na spacer z psem i wstępuje do tego samego baru, gdzie gada z tym samym barmanem.
Codziennie też Paterson znajduje chwilę, by napisać wiersz. Taki zwykły, przyziemny, nierymowany, pasujący do jego codzienności.
Od czasu „Broken Flowers" to najpełniejsze studium współczesności, jakie Jim Jarmusch nam zafundował. Budują je rozmowy pasażerów, które dolatują do uszu Patersona, klienci baru, spotkania z przypadkowymi ludźmi, dom, w którym bohater filmu czuje się szczęśliwy z zabawną żoną i psem inteligentem. A do tego poezja, która pozwala się oderwać od rutyny i pofrunąć: kiedyś poecie z New Jersey – lekarzowi Williamsowi, dziś Patersonowi, a może i innym mieszkańcom miasteczka.
Jarmusch znów dokonał cudu: pokazał rutynę dnia codziennego i nudnawego, nieatrakcyjnego bohatera, a stworzył film wciągający i pełen wdzięku. Przypomniał, że życie składa się z krótkich chwil. Dla mnie to do tej pory najbardziej spełniony obraz festiwalu.