Po pierwszych filmach krytycy nazywali ją następczynią Kena Loacha i Mike'a Leigh. Andrea Arnold nie dała się zaszufladkować i zamiast dalej penetrować ubogie dzielnice wielkich miast, zekranizowała klasyczną powieść „Wichrowe wzgórza". I znów zaszokowała, bo pokazała XIX-wieczną prowincję w błocie i brudzie, zamiast gwiazd zaangażowała naturszczyków, a jej przybłęda przygarnięty przez rodzinę Earnshowów był czarnoskóry.
Teraz Andrea Arnold uciekła do Stanów. – Ameryka jest rozległym i skomplikowanym krajem, który ma wiele twarzy, wiele prawd, wiele sprzeczności. Musiałam znaleźć do niej klucz emocjonalny. Inaczej nie mogłabym zrealizować „American Honey" – mówiła w wywiadzie dla „Guardiana".
Przeczytała w „New York Timesie" reportaż o dzieciakach, które jeżdżą po Stanach, żyjąc ze sprzedaży prenumerat gazet. Po jakimś amerykańskim festiwalu wynajęła więc samochód i pojechała ich śladem. Zatrzymywała się w podrzędnych motelach, rozmawiała z ludźmi.